piątek, 12 grudnia 2014

Wiedeń, którego nie było


"Prawdziwy miłośnik Wiednia żyje pożyczonymi wspomnieniami. Z gorzko-słodkim uczuciem nostalgii wspomina to, czego nigdy nie poznał. Rzeczywisty Wiedeń jest pięknym miastem, jakim był zawsze. Ale Wiedeń, którego nigdy nie było, jest najwspanialszym miastem wszech czasów".
Orson Welles "Vienna"




wtorek, 2 grudnia 2014

Anthony Shadid, "Kamienny dom"

To było jak uderzenie pioruna, tak właśnie zaczynają się dobre historie. Kilka lat temu Anthony Shadid, korespondent New York Timesa i Washington Post na Bliskim Wschodzie, dwukrotny laureat nagrody Pulitzera, odwiedza rodzinne miasto swoich dziadków ze strony matki. Mardż Ujun na terytorium Libanu jest podówczas senną nieco osadą, nie pozbawioną jednak śladów dawnej świetności. Po dłuższej chwili Shadid odnajduje sławny dom Isbera Samary, który jego dziad budował jako schronienie dla wielu pokoleń. Na dachu dostrzega ślad po uderzeniu pocisku, który znacznie uszkodził jego powierzchnię i pozostawił wielką wyrwę. Spojrzenie na zrujnowany dom przodków wywołuje u pisarza uczucie ogromnej nostalgii za czasami, kiedy dom ten tętnił życiem i działo się tam to, co stało się jego dziedzictwem. I właśnie w tym momencie w głowie Shadida rodzi się plan, żeby odbudować dawną siedzibę rodu; pragnienie to opanowuje go bez reszty.

To, co zaczęło się jako podróż sentymentalna, staje się jednym z ważniejszych, jeśli nie najważniejszym projektem życiowym pisarza. Shadid wraca nie tyle do własnych wspomnień, ale szerzej do wspomnień swojego bajt – w języku arabskim słowo znaczy to nie tylko dom, budynek mieszkalny, ale szerzej także rodzinę, ród, z którego człowiek się wywodzi. Opowieść rozwija się równolegle w dwóch planach – w jednym śledzimy zmagania pisarza z opieszałością libańskich robotników i powoli postępującą renowację domu Isbera Samary, na drugim planie rozgrywają się burzliwe dzieje rodu jego matki, których los rzuca za ocean, do dalekiej Ameryki. Rodzinna saga przeplata się z opowieścią o współczesnym Libanie. Na korzyść książki przemawia to, że nie ma tu za wiele polityki, ot tyle żeby zrozumieć historyczny kontekst, ale nacisk położony jest na kulturowe i obyczajowe przemiany, jakim te ziemie zostały poddane w ostatnich dekadach.



Anthony Shadid
Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma
Wydawnictwo Czarne
2014

sobota, 8 listopada 2014

aROMAt wiecznego miasta...

Pojechać do Rzymu na cztery dni to jak założyć za ciasne buty. Chodzenie w ciągłym dyskomforcie, że za mało tego czasu, za mało, że za dużo do zobaczenia, za dużo. Zwłaszcza, kiedy podróż odbywa się w celu nie do końca krajoznawczym i przez większość czasu biega się ze wzrokiem wlepionym w chodnik, czasem tylko prześlizgującym się po tabliczkach z nazwami ulic. W kilka dni nie można poznać miasta, ba!, nawet ogarnąć spojrzeniem w całości, można jedynie poczuć subtelny jego aromat, raz czy dwa odetchnąć pełną piersią rzymskim powietrzem (zaciągać się w rzeczywistości nie polecam, można się miejscami niemiło rozczarować...).

Zacznijmy od kolorów i tego, dlaczego do Rzymu warto pojechać jesienią. Pierwszą rzeczą, która robi wrażenie po przekroczeniu granic miasta, jest właśnie układ barw, niespotykany u nas, typowy dla miast południowych. Zgaszone brązy, beże, szeroka paleta żółcieni; krzykliwych kolorów raczej się nie uświadczy, dominuje odczucie ciągłości i spójności w przestrzeni, miasto rozwija się i rozrasta w sposób płynny, jednakowo ogrzewane łagodnym słońcem. Na tym tle jedynym wybijającym się akcentem jest zieleń - bujnie kapiąca z balkonów i balustrad, obecna w licznych parkach i na skwerach, odporna na zimno i tylko gdzieniegdzie ozłocona jesienną szatą. Poza tym ciepło, nam jest ciepło. Dla Włochów temperatura w granicach 17-18 stopni to już przedsmak zimy, chodzą w ciężkich kurtkach, szalikach, podczas gdy my pławimy się w przyjemnym, południowym słońcu. 


Ulice Rzymu to temat rzeka, wyzwanie dla najlepszych kartografów jak i tych, którzy mapami biegle się posługują. Niezbadana jest logika układu rzymskich ulic (albo raczej jej brak), a drogi potrafią tam krzyżować się pod każdym możliwym kątem. I ta ich mnogość! Masa wąziutkich przesmyków, które w każdym normalnym mieście nawet nie aspirowałyby do miana ulicy, tu ściele się gęsto i czyni z planu miasta niemal nieprzepuszczalną sieć. Problemy występują też na linii mapa-teren, bo często to, co wyrysowane tak pięknie na poglądowej mapce porwanej w hotelowym holu, nijak się ma do rzeczywistego rozkładu przestrzeni. Dlatego, chcąc trafić na miejsce, trzeba niestety koniec nosa mieć zanurzony w planie miasta. Stąd też najprzyjemniej jest w Rzymie flaneurom, tym, co to mogą się spokojnie przelewać z nogi na nogę, nie spieszyć nigdzie i nie martwić, że nie trafią na czas.


Żelazny punkt wizyty to oczywiście Watykan, "państwo w państwie". Aż dziw bierze, że to jest ta sławetna stolica apostolska, centrum chrześcijańskiego świata. Z bliska wygląda raczej jak eksponat w parku miniatur, małe ozdobne pudełeczko wykute z kamienia.


Jak przystało na odwiedziny w takim miejscu nie odbyło się bez pokazu tajemniczych znaków. Nad placem świętego Piotra zebrały się ciemne chmury, a drobny deszczyk urozmaicił nam czas oczekiwania w kolejce do kontroli bezpieczeństwa.

 

Zdecydowana większość moich rzymskich ekskursji odbywała się porze nocnej. Rzym po zmroku nie ma w sobie nic z grozy, czy tajemnicy. Jest jak ogromna, rozświetlona sala balowa, w której zabawa nigdy nie ustaje.





Na Campo di Fiori, gdzie spogląda na nas posępnie zakapturzona postać Giordana Bruna, trwa w najlepsze wieczorna fiesta, pełna gwaru, świateł i smakowitych zapachów. Tam też przekonuję się po raz pierwszy o serdeczności Włochów. Kiedy właściciel poniższego pojazdu-potworka orientuje się, że przyglądam mu się z żywym zainteresowaniem, natychmiast podchodzi do swego wozu i szarmanckim gestem uchyla mi drzwiczki, bym mogła zajrzeć do środka, rozsiąść się i dać się sfotografować. Poniższy model - jak łatwo się domyślić - wyprodukowała włoska marka Piaggio, która ma na swoim koncie wiele takich samochodowych hybryd.


Zdarzają się też momenty całkiem magiczne, jak ten. Nocny widok na Forum Romanum.




Nie można zapomnieć oczywiście o włoskiej kuchni, która w samym Rzymie jednak najeżona jest wieloma pułapkami. Restauracji jest oczywiście cała masa, można przebierać jak w ulęgałkach, znajdzie się coś na każdy portfel. Kłopot w tym, że pierwsza euforia wywołana faktem, że w końcu można posmakować "prawdziwej włoskiej kuchni" szybko ustępuje miejsca rozczarowaniu, że ta najbardziej chyba w świecie rozpowszechniona gastronomia właściwie niczym nie zaskakuje i w samej swej stolicy nie potrafi zaserwować nic oryginalnego. Oczywiście, są składniki, tam na miejscu najwyższej jakości: pomidory, makarony, prosciutto, włoskie wina, jednak połączenia smaków i serwowane dania niewiele różnią się od menu co lepszej trattorii w rodzimym kraju. Pewnie to kwestia nieznajomości miejsc, w których jadają rzymianie, i stołowanie się wyłącznie w lokalach skierowanych głównie do turystów, ale po kilku posiłkach znudziły już się carbonary, lasagne bolognese, pizze margharity, eskalopki czy mediolańskie cottolety i właściwie można by poprzestać na antipasti (zawsze cudowne), chlebie, wodzie i czerwonym winie.


Dopiero po opuszczeniu granic miasta udało mi się przeżyć prawdziwą włoską kulinarną ucztę. W prowincjonalnym miasteczku, niepozorna knajpka nad pasażem handlowym. Przestronna i całkowicie pusta. Dodatkowo posępne wrażenie robiły miarowe uderzenia deszczu o dach - takich ulew Włochy dawno nie widziały - i wiadro ustawione na środku sali restauracyjnej jako ratunek przed przeciekającym dachem. Ale karta - znakomita! Dość powiedzieć, że nic z niej nie rozumiałam, nawet nie potrafiłam skojarzyć z włoskimi daniami rozpoznawanymi poza granicami Italii. Zamówiłam risotto. I w końcu było jak trzeba. Kremowe, maślane, z aromatem białego wina i ziarnami zachowującymi swą strukturę. Z wyrazistymi w smaku dodatkami w tym przede wszystkim słodkawą pastą z pieczonej dyni. Poezja! Także ceny nijak się miały do rzymskich, wniosek jest taki: jak mieszkać, to w Rzymie, a stołować się tylko na prowincji.

I na koniec THE BEST OF ROME - dwa największe zaskoczenia i zachwyty:

Numer 1: w przypadkowym kościele nieprzypadkowy obraz - Caravaggio "Powołanie św. Mateusza"


Numer 2: Panteon. Inżynieryjnego geniuszu i maestrii wykonania nie da się uchwycić z zewnątrz, a jedynie patrząc w sam środek monumentalnej kopuły.


wtorek, 21 października 2014

Piotr Tomza, "Afryka Nowaka"

Kazimierz Nowak
"Afryka Nowaka" Piotra Tomzy to nie tylko próba opisania bezprecedensowej wyprawy śladami polskiego podróżnika, to przede wszystkim świadectwo fascynacji postacią i dziełem Kazimierza Nowaka. Fascynacji, która okazała się zaraźliwa.

O Kazimierzu Nowaku zrobiło się głośno kilka lat temu, kiedy to nakładem wydawnictwa Sorus ukazał się zbiór jego korespondencji z Afryki. „Rowerem i pieszo przez czarny ląd” zawiera listy pisane przez Nowaka w latach 1931-1936, które ukazywały się na bieżąco w międzywojennej prasie. Książkę rekomendował sam Ryszard Kapuściński, co wystarczyło, by Nowak z nieznanego nikomu podróżnika stał się ikoną polskich globtroterów. A stąd już niedaleko do zamiaru, by jego wyczyn powtórzyć i, tak jak on, przemierzyć Afrykę z północy na południe i z powrotem.


Piotr Tomza podjął się nie lada zadania – opisał trwającą 813 dni ekspedycję, w której uczestniczyło ponad sto osób. Sam autor wziął udział w jednym z etapów afrykańskiej sztafety, ale organizacyjnie wspierał wyprawę przez cały czas jej trwania. Bazą dla książki są rozmowy z uczestnikami wyprawy i relacje publikowane na bieżąco w internecie. Tomza z rzetelnością godną kronikarza stara się przedstawiać koleje losów „Afryki Nowaka” i dyplomatycznie wyważyć sądy. We wstępie zarzeka się, że książka może się nie spodobać wielu uczestnikom wyprawy, że pewne kwestie świadomie pominął. Jego wersja jest więc tylko jedną z wielu możliwych. „Powstają dwie, a nawet trzy wersje relacji. Ale nie dlatego, że się pokłóciliśmy i poobracaliśmy, tylko chcemy pokazać możliwie najbardziej obiektywny obraz. Każdy z nas widzi Afrykę inaczej”.

Całość recenzji
"Afryki Nowaka" Piotra Tomzy na:
http://xiegarnia.pl/recenzje/zlapac-bakcyla/


Afryka Nowaka
Piotr Tomza
W.A.B.
2014

niedziela, 12 października 2014

Kraina cudów. Andrzej Stasiuk "Wschód"




Na wschód, czyli dokąd? W swojej najnowszej książce Andrzej Stasiuk rozprawia się z osobistymi mitami i… geografią.

Ten rok należy do Andrzeja Stasiuka. Nie tak dawno fani autora cieszyli się z wydania zbioru esejów, pod zbiorczym tytułem „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”, w którym znalazły się wybrane teksty publikowane wcześniej m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i zagranicznej prasie. A już jesień mogliśmy powitać z nową książką pisarza. „Wschód” jest rozwinięciem i dopełnieniem poprzedniej książki Stasiuka, a wiele wątków tam sygnalizowanych tu znajduje swoje ukoronowanie.

Tytułowy Wschód w książce Stasiuka funkcjonuje dwojako – jako miejsce i jako metafora. Sens geograficzny i symboliczny pojęcia „wschodu” wchodzą ze sobą w dialog, przeplatają się nawzajem. Wschód to i Rosja, i Mongolia i nie tak daleki Lublin – miarą tego, co wschodnie, nie jest odległość geograficzna, ale specyfika miejsca zakorzeniona w mentalności ludzi.

Wschód widziany oczami Stasiuka jest miejscem, gdzie wydarzają się rzeczy wyjątkowe. Nieprzewidywalnym, w swoim nieokiełznaniu, odmiennym od zachodniego świata schludnych domków i białych kołnierzyków. Bardziej zmysłowym i organicznym, „krainą cudów”.„Wchodzisz o świcie do małego miasteczka i goszczą cię tak, jak powinno się gościć wędrowca. Jedzenie, przychylność i sen” . W Nowym Jorku był i raczej nie chce tam wracać, na wschód ciągnie go nieustannie. I to na ten wschód najbardziej „wschodni”, nieuporządkowany, brzydki, trwający w inercji pomimo upływu lat. Na jaw wychodzi upodobanie pisarza przedmiotów symbolizujących czasy minione, nierzadko będących już w stanie rozkładu. Tym pozornie brzydkim rzeczom Stasiuk funduje drugie życie, opisując je tak jakby były precjozami z wystawy jubilerskiego sklepu. A obrazki z pegeerowskich sklepików są jak z Schulza wzięte.

wtorek, 29 lipca 2014

John Steinbeck, "Podróże z Charleyem"

Kiedy taki pisarz jak John Steinbeck postanawia samotnie przejechać Amerykę dobrze wyekwipowanym kamperem w towarzystwie kapryśnego pudla o imieniu Charley, można zakładać, że będzie to murowany sukces pisarski i wydawniczy.
Mapa podróży Johna Steinbecka

 Pragnienie, żeby stale być w drodze, nie osiąść nigdzie na stałe, towarzyszyło Steinbeckowi przez całe życie. „Wirus niepokoju” – tak o nim mówił – nie opuszczał go pomimo upływu lat. W młodości podróżował po amerykańskich bezdrożach starym wozem piekarniczym, zatrzymując się w miejscach, gdzie gromadzili się ludzie. „Słuchałem, patrzyłem, dotykałem i w ten sposób uzyskiwałem obraz mojego kraju”. Te doświadczenia będzie chciał powtórzyć.

 Był rok 1962, Steinbeck miał 58 lat. Od jego ostatniej podróży po kraju upłynęło ćwierćwiecze. „Pracowałem z pamięci”, przyznaje pisarz, teraz jednak nadszedł ten moment, żeby na nowo skonfrontować się z amerykańską rzeczywistością, zweryfikować swoje poglądy i przeświadczenia, spojrzeć na kraj świeżym okiem. I pożegnać się – tego Steinbeck wprost w książce nie mówi, ale z relacji rodziny wiemy, że chorował już wtedy i wiedział, że ta podróż będzie jego ostatnią.

Całość recenzji "Podróży z Charleyem" Johna Steinbecka na:


Podróże z Charleyem
John Steinbeck
Prószyński i S-ka
2014

niedziela, 27 lipca 2014

Runda de Ronda

O Rondzie przypomniałam sobie przy okazji lektury listów Bruce'a Chatwina wydanych w zbiorze "Pod słońcem". W tym małym miasteczku na południu Hiszpanii Chatwin spędzał lato 1978 roku, sam, pogrążony w pracy nad "Wicekrólem Ouidach", książką poświęconą dziejom rodu da Silva, arystokracji dawnego Dahomeju (dziś Benin). W Rondzie przebywał od lipca do października, zamieszkiwał w letnim domu klasztoru żeńskiego. "Nareszcie znalazłem miejsce, w którym mogę się zaszyć, wykwintny noeklasycystyczny pawilon, odnawiany przez argentyńskiego architekta, któremu zabrakło pieniędzy", pisał w liście do Sunila Sethiego, indyjskiego dziennikarza i przyjaciela. Trzy miesiące w jednym mieście to dla Chatwina niemal rekord. Pisarz słynął z tego, że nie potrafił długo usiedzieć w jednym miejscu, wciąż chciał być gdzie indziej, a miejscami, które budziły jego natychmiastowy zachwyt, szybko się nudził. W początkowym okresie życia chciał odkrywać i poznawać jak najwięcej, później uparcie szukał najlepszych warunków do pracy. Jego listy, o których pewnie jeszcze więcej napisze, są doskonałym dokumentem tego stanu rzeczy - wysyłane wciąż z innych miejsc, dotyczą w sporej części kolejnych, projektowanych podróży.

Bruce Chatwin
Do Rondy udało mi się zawitać w niespełna trzydzieści lat po Chatwinie. Też było lato, już może nie tak upalne.. Pobyt był częścią uniwersyteckiego projektu badającego spuściznę arabską w Andaluzji, ale tak naprawdę chodziło o to, żeby mieć jakiś pretekst do wyjazdu. Uśmiechnęłam się, czytając że Chatwin spędzał swój pobyt w żeńskim klasztorze, mi bowiem zdarzyło się mieszkać w domu mężczyzn-zakonników, franciszkanów, jeżeli dobrze pamiętam, którzy bardzo gościnnie powitali trzy turystki z Polski. Na początku zdziwił nas ich brak habitów, później bardzo miło nam się konwersowało przy stole, choć czasem brakowało słów. Częstowali nas peruwiańskimi specjałami, hiszpańskim winem i śliwkami prosto z drzewa, chętnie też obwozili po okolicznych miasteczkach. Klasztor mieścił się w starej części miasta, tak wyglądał nasz widok z okien:


Chatwin o swoim domu w Rondzie pisał:
"Dom stoi na przepięknym, czystym, suchym zboczu, wśród dębów ostrolistnych i oliwek, z widokiem na Serrania de Ronda".
"Mam się dobrze, spokojnie, nieco samotnie i piszę" - to fragmenty listu do Johna Kasmina.


Ronda jest położona na samym południu Hiszpanii, 100 kilometrów od Malagi, przy samych krańcach kontynentu europejskiego. Jest jednym z andaluzyjskich pueblos blancos, białych miasteczek, urokliwie wkomponowanych w górzysty teren i barwą kontrastujących ze żółcią i brązem sierras. Jedną z głównych atrakcji Rondy jest jeden z najpiękniejszych mostów (a na pewno najpiękniejszy, jaki widziałam) Puente Nuevo, czyli nowy most, łączący zabytkową część miasta z nowożytnym centrum. Wznoszący się na wysokość 120 metrów, wciśnięty pomiędzy dwa masywy skalne, wygląda niemalże jak dzieło natury a nie wytwór ludzkiej ręki. Most został zaprojektowany przez hiszpańskiego architekta, José Martina de Aldehuela, a jego budowa trwała aż 42 lata (ukończono ją w 1793 roku). Na miejscu usłyszałam legendę mówiącą o tym, że po dokończeniu budowy projektant mostu tak zachwycił się swoim dziełem, że - uznając, że nic piękniejszego już nie stworzy - rzucił się z niego prosto do rzeki Guadalevín. Spadając z takiej wysokości raczej nie miałby szans, według oficjalnych źródeł jednak Aldehuela zmarł w Maladze. Legenda pozostaje więc legendą, choć widok mostu na pewno byłby tego wart:


Chatwin z pewnością musiał nie raz most przekraczać przechodzić, ale chyba nie wzbudził on jego zachwytu, bo z listach z Rondy nie ma o nim ani słowa. Pisze za to o innych rzeczach: o wszechobecnym i uciążliwym upale, ("ALE SIĘ SMAŻĘ Tutaj jest goręcej niż w Benaresie") o postępach w pracy nad książką, która posuwa się naprzód "pero muy lentamente", czyli bardzo powoli, ale przede wszystkim o tym, jak spędza czas na południu Hiszpanii.


"Wstaję ze wschodem słońca o ósmej; zasiadam z kawą na półkolistym tarasie, kontemplując górę na wprost i paskudne glazurowane ceramiczne popiersia nimfy i małego Bachusa pod arkadami portyku; potem biorę się do pracy. Po czterech i pół godzinie jest 12.30 i pora pisać list, jeśli mam zdążyć na pocztę, która zamyka się o 2.00, gazuję z góry na łeb na szyję moim małym fiatem i zygzakiem podjeżdżam na drugą stronę Rondy, przycupniętą na szczycie gołego urwiska i podobną do ciasta z lukrem", pisze w kolejnym liście do Sunila Sethiego.


Dalej opowiada Chatwin o swoim codziennym zwyczaju sprawdzania swojej skrytki pocztowej, "na ogół pustej" pisze, co może dziwić, wszak na brak korespondentów nie mógł narzekać; zakupach na miejscowym rynku i tapas w barze za rogiem. Codziennie odwiedza też swoją amerykańską przyjaciółkę, by zaznać trochę ochłody pływając w basenie, wieczorami gotuje i czyta. Poza tym zdarza mu się robić rzeczy niestandardowe, na przykład sprzedawać maliny w kolonii emigrantów. Już po miesiącu pobytu w Rondzie jego zachwyt nad pięknem i spokojem andaluzyjskiego miasteczka zaczyna powoli ustępować zniecierpliwieniu. "Często sam nie wiem, co ja tutaj robię, w tym przesadnie wypieszczonym domu: ma on fontanny, palmy w doniczkach, arkady, sporo ohydnych posągów, cudowny widom i wszelkie wygody, poza elektrycznością". Rozsyła listy do znajomych na całym świecie, zapraszając i oferując "trzy sypialnie de luxe" w zamian za choć chwilowe rozbicie monotonii. Mam podstawy, żeby przypuszczać, że to nie tyle nie wina miasta, co samego pisarza. Wytrzyma w Rondzie do końca października. Potem uda się do Nowego Jorku.


Ronda oferuje z pewnością więcej atrakcji niż te, których udało się skorzystać Chatwinowi. Wyjątkowo piękne położenie miasta sprawia, że nawet zwykłe spacery mogą wywoływać sporo emocji. Dodatkowo ma to wszystko, co zawsze oferują nam miasteczka na południu: ciepły klimat, niespieszną atmosferę sprzyjającą odpoczynkowi, bogactwo kolorów i kulinarne szaleństwo, dostępne nie tylko na talerzach restauracji ale też prosto z drzew. Z tym ostatnim trzeba jednak uważać, o czym przekonałam się na własnej skórze. Spacerując ścieżkami prowadzącymi od Puente Nuevo w dół, natrafiłyśmy na drzewo migdałowca. Udało nam się je rozpoznać, bo pod nim roiło się od orzechów, jeszcze w zielonych łupinach. Zebrałyśmy kilka i zaczęło się mozolne przebijanie się przez kolejne warstwy skorupy. W końcu, jest! Migdał prosto z drzewa. Upragniony pierwszy kęs i... jakby wgryźć się porządnie w kostkę mydła, albo łyknąć trochę perfum. Te migdały były niezjadliwe (choć nie trujące najwyraźniej), uprawiane prawdopodobnie na olejki zapachowe, ale na pewno nie do jedzenia! 

Tej cytryny już nie próbowałam...

W Rondzie znajdziemy sporo zabytków mauretańskich, między innymi arabskie łaźnie, będących spuścizną dominacji arabskiej na tym obszarze, która zakończyła się ostatecznie w roku 1485 (trwała 220!). Poza tym miasto kultywuje także typowo hiszpańskie tradycje, w mieście znajduje się arena do corridy, gdzie okazjonalnie można obejrzeć pokaz umiejętności torreadorów w starciu z bykiem - to oczywiście dla widzów o mocnych nerwach. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że przebywałyśmy w Rondzie w czasie Feria de Pedro Romero - trwającego kilka dni święto na cześć jednego z najbardziej znanych mieszkańców Rondy. Pedro Romero żył na przełomie XVII i XIX wieku, pochodził ze znanego rodu pogromców byków i był w istocie niezwyciężony - stoczył ponad 5 500 starć bez odnoszenia poważnych kontuzji. Wykształcił swój indywidualny styl walki, a Ernest Hemingway nazwał jego imieniem jednego bohaterów opowiadania "Fiesta". Swojemu bohaterowi Ronda mogła złożyć hołd tylko w jeden sposób - organizując walki byków - te były bardzo uroczyste, podobno miał na nich pojawić się sam Nicolas Sarkozy, ówczesny prezydent Francji. Ale zanim walki, musiał być barwny korowód przez miasto z udziałem kwiatu młodzieży z Rondy.



To, co zaczęło się tak oficjalnie w samo południe, miało swój finał późno w nocy. Na ulicach jeszcze długo bawili się mieszkańcy, odbywały się improwizowane mini-koncerty, tańczyły tancerki flamenco i zwykli przechodnie. Noc była ciepła i nie chciała się skończyć. Szkoda, że Chatwin tego nie widział.
Następnego dnia, w niedzielę, Ronda spała kamiennym snem. Na drogach wylotowych z miasta było zupełnie pusto, no może poza kilkoma turystkami, które akurat ten dzień wybrały sobie na podróż autostopem na Gibraltar. Ale to już zupełnie inna historia...


środa, 23 lipca 2014

Cees Nooteboom, "Drogi do Santiago"

Holender z duszą południowca. Takie połączenie rzadko się spotyka, nawet w świecie literatury. Cees Nootebom, pisarz pochodzenia niderlandzkiego, poeta i prozaik, autor książek podróżniczych i esejów o sztuce, od lat wymieniany wśród kandydatów do literackiej Nagrody Nobla, na swoją drugą ojczyznę wybrał Hiszpanię, kraj, który kulturą i klimatem znacznie odbiega od jego rodzinnych stron. Do Hiszpanii podróżował przez blisko trzynaście lat, nie była to więc znajomość powierzchowna, raczej pogłębione powinowactwo dusz, czego najlepszym dowodem są  "Drogi do Santiago" - książka w całości zrodzona z fascynacji Hiszpanią i jej tajemnicami, które odkryć można jedynie zbaczając z wyznaczonego szlaku.


Tytuł jest odrobinę przewrotny - "Drogi do Santiago" to nie kolejna opowieść pielgrzyma przemierzającego camino św. Jakuba, jeden z najstarszych i najbardziej znanych szlaków pątniczych, korzeniami sięgający średniowiecznej Europy. Nooteboom wcale się do Santiago nie wybiera, a jeśli już, to okrężną drogą. Bardziej od samego miejsca interesują go źródła hiszpańskiej kultury, te łączące się z chrześcijaństwem, choć nie tylko. Santiago jest więc dla niego przede wszystkim nazwą symboliczną odsyłającą do określonej spuścizny kulturowej. Dlatego podążając do wyobrażonego Santiago może pozwolić sobie na to, żeby zbaczać z drogi (na przykład obierając trasę przez Sewillę) i zatrzymywać się w małych miastach i miasteczkach, o których trudno znaleźć wzmiankę w przewodniku. Sednem zainteresowań Nootebooma jest średniowieczna architektura hiszpańska. Z dużą determinacją poszukuje pozostałości zabytków, nawet jeśli zawodzi go mapa. Jego teksty o Hiszpanii nie są tylko relacjami z podróży, ale mieszają się w nich elementy reportażu, eseju o historii sztuki, pojawiają się wątki z antropologii kultury, a nawet ówczesnej sytuacji politycznej.

sobota, 21 czerwca 2014

Renata Gorczyńska, Szkice portugalskie

Do Portugalii Renatę Gorczyńską zaprowadziło kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności, a także, jak sama przyznaje, chęć podążenia najdalej jak się da. Odwieczne pragnienie wszystkich podróżników przywiodło ją do samych krańców kontynentu europejskiego.

Renata Gorczyńska jest autorką rozmów z Czesławem Miłoszem wydanych w tomie „Podróżny świata”, dziennikarką i krytykiem literackim, wydała też kilka zbiorów eseistycznych. „Szkice portugalskie” są pokłosiem czterech podróży pisarki do kraju Pessoi i Saramago, tysięcy przejechanych kilometrów – samochód jest jej głównym źródłem lokomocji – licznych rozmów, wielu odwiedzonych miejsc i litrów portugalskiego wina.

W swoich szkicach Gorczyńska kreśli szeroką panoramę tego niewielkiego kraju na Półwyspie Iberyjskim, a cały zbiór jest próbą przeniknięcia fenomenu portugalskiej kultury i jej odmienności. Portugalia ma w sobie coś egzotycznego, pisze Gorczyńska, słychać to już w języku o dziwnie szeleszczącym brzmieniu, widać w arabskich wpływach kulturowych. Jest krajem granicznym - z jakiejś przyczyny okazałe zabytki portugalskiej architektury nie widnieją w podręcznikach historii sztuki, choć słowo „barok” wywodzi się właśnie z języka portugalskiego. Dziś trochę zapomniana, prowincjonalna wręcz, Portugalia była kiedyś morską i kolonialną potęgą, pionierem wielkich odkryć geograficznych. Odwołując się do historii tego kraju, Gorczyńska stara się zrozumieć, jak odważni i bezwzględni nieraz kolonizatorzy przemienili się w smętny, łagodny naród, przepełniony saudade, typowo portugalskim rodzajem melancholii.

W trakcie swoich portugalskich podróży Gorczyńska odwiedziła wiele ciekawych miejsc, niekoniecznie wymienianych na pierwszych stronach bedekerów, nie ulega wątpliwości jednak, że ważniejsze od wskazań GPS, często zawodnych, są dla niej książki i spisane w nich historie. Podróżniczymi wrażeniami dzieli się dość oszczędnie, dużo uwagi za to poświęca przykładowo historii portugalskiego osadnictwa w Brazylii, czy uniwersyteckim tradycjom Coimbry, wnikliwie tropi też ślady marranów, żydowskich konwertytów z czasów średniowiecza, którzy skrycie mieli praktykować  judaizm. Dwóm najważniejszym pisarzom Portugalii – Fernando Pessoi i Jose Saramago – autorka poświęca osobne szkice, są oni dla niej niejako przewodnikami po ojczystym kraju. Lizbonę zwiedza z prozą Pessoi pod pachą, zdarza się jej konfrontować swoje doświadczenia z tym, co napisał Saramago. Jak na bibliofila przystało nie może też nie odwiedzić jednej z trzech najpiękniejszych księgarni na świecie – Livraria Lello w Porto – której widok zapiera dech w piersiach.

„Szkice portugalskie” Gorczyńskiej nie są zatem klasycznym przewodnikiem, raczej zbiorem erudycyjnych esejów, łączących wątki literackie, historyczne z elementami kultury i historią sztuki. Autorce udaje się jednak zachować indywidualne spojrzenie, dzięki czemu podróż ta pozostaje jej osobistą podróżą. Czego może trochę brakuje w książce Gorczyńskiej, to więcej historii opowiedzianych przez ludzi, nie wziętych z książek, żywych opowieści, które mogłyby być dobrą przeciwwagą dla historycznych dociekań. W zamian dostajemy jednak umiejętność obserwacji i wrażliwość na detal – Gorczyńska przekonuje, że w obcym kraju nie ma zdarzeń błahych, wszystko warte jest odnotowania. Nawet to, że jednym polskim słowem, jakie znają portugalscy handlarze, jest „biedronka”.



Szkice portugalskie
Renata Gorczyńska
Fundacja Zeszytów Literackich
2014

środa, 4 czerwca 2014

Krzysztof Varga, "Czardasz z mangalicą"

"Szatańskie tango", reż. Bela Tarr

Do szabli i do szklanki? A może raczej do tańca i różańca? „Czardasz z mangalicą” Krzysztofa Vargi to nie tylko zajmująca opowieść o podróży przez węgierską prowincję, to przede wszystkim wnikliwa analiza madziarskiej duszy, napisana z tkliwością i szczególnym rodzajem ironii, na jaki pozwolić sobie może tylko współplemieniec.

„Czardasz z mangalicą” jest kolejną – po „Gulaszu z turula” – książką Krzysztofa Vargi poświęconą Węgrom, drugiej ojczyźnie pisarza. Varga, pół-Polak, pół-Madziar, sporą część swojego życia spędza w podróży między ojczystymi krajami – można powiedzieć, że trasę tę pokonuje z zamkniętymi oczyma (czego raz o mały włos nie przepłacił życiem, tak opowieść się zresztą zaczyna). Węgry nie przestają go jednak fascynować. Jest w tym wyjątkowym położeniu, że może się im przyglądać jak swój i obcy jednocześnie, jego spojrzenie cechuje i chłodny dystans, i żarliwość neofity, dzięki czemu dostrzega więcej. W „Gulaszu” intrygował rozważaniami na temat węgierskiej kuchni, w „Czardaszu z mangalicą” schodzi jeszcze głębiej, do źródeł węgierskiej melancholii, w krainę mitów.

Całość recenzji "Czardasza z mangalicą" Krzysztofa Vargi na:


Czardasz z mangalicą
Krzysztof Varga
Wydawnictwo Czarne
2014

wtorek, 15 kwietnia 2014

"Rozpuszczony dziad z Biecza..." Beskid Niski

Po lekturze najnowszej książki Andrzeja Stasiuka, "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach", wyprawa w Beskid Niski była kwestią czasu. Nie chodziło nawet o to, że autor poświęcał w swym zbiorze esejów szczególnie dużo miejsca terenom dawnej łemkowszczyzny, bo tak nie jest, znajdujemy tam jego impresje dotyczące różnych jego podróży. Chodziło raczej o wyprawę do źródeł takiego sposobu patrzenia na świat, jaki w książce tej można odnaleźć. Nie była to pierwsza przymiarka do wyprawy w te tereny, Beskid Niski chodził za mną i przypominał o sobie stosunkowo często, zawsze jednak coś stało na przeszkodzie: a to nieodpowiednia pora roku, a to brak dogodnego środka transportu, a to masa innych zatrudnień. Doszło do tego, że nazwy wiosek i miasteczek zyskały rangę niemal symboliczną, tak jak niektórzy marzą o egzotycznych wyspach, ja marzyłam o Dukli czy Bieczu (swoją drogą, nie wszyscy wiedzą, że określenie "rozpuszczony jak dziadowski bicz", w oryginale brzmiało "rozpuszczony jak dziad biecki" i odnosiło się do zamożności tamtejszej warstwy chłopskiej).


Oczekiwania były wygórowane: zero ludzi, żadnych internetów, natura w czystej postaci. Beskid Niski nie jest rejonem masowo uczęszczanym przez turystów, przyciąga raczej turystę-konesera, który dokładnie wie, po co tam jedzie i czego szuka. Jakby tego było mało, wybraliśmy porę bardzo nieturystyczną - środek kwietnia, zaraz po stopnieniu ostatnich w tym roku śniegów. Żeby nie tracić zbyt czasu na dalekie dojazdy, na pierwszy ogień postanowiliśmy zapoznać się z zachodnimi rubieżami Beskidu - okolicami Uścia Gorlickiego i jeziora Klimkówka, słynących z maziarstwa Łosi, czy Bartnego.

Tak w przybliżeniu wyglądała mapa naszej podróży

Centrum świata przez te kilka dni znajdowało się jednak gdzie indziej. Nowica, mała wioska na północ od Uścia Gorlickiego spełnia wszelkie oczekiwania, jakie można mieć wobec osady w Beskidzie Niskim. Po pierwsze, trudno się tam dostać. Można zapomnieć o oznakowanych trasach, poddać miarowemu rytmowi wznoszenia się i opadania na kolejnych wzniesieniach, ostrych zakrętach, aż nagle wyrasta przed nami tablica z nazwą wioski, w dwóch językach, bo Nowica to miejsce zamieszkiwanie sporej społeczności łemkowskiej. Osada rozciąga się malowniczo u stóp Magury Małastowskiej - jednego z najbardziej rozwiniętego w tych okolicach punktu turystycznego, na szczęście dla nas głównie pod sporty zimowe. Szczyt Magury to nasz pierwszy cel. W trakcie spaceru szybko okazuje się, że wyobrażenie tego, czym jest "szczyt", należy w Beskidzie Niskim szybko zweryfikować. Kto spodziewa się malowniczych widoków ze "szczytów" w Beskidzie Niskim srogo się rozczaruje. Niewysokie wzniesienia porasta na ogół las, punkty widokowe to rzadkość, zatem umiejscowienie "szczytu" można traktować czysto symbolicznie (dlaczego tu na nie dwa kroki dalej? przecież nie ma widocznej różnicy?). W Beskidzie zdecydowanie nie chodzi o przyjemność zdobywania, ale samej wędrówki. Na Magurze nic na nas nie czeka. Unieruchomione wyciągi, opuszczone schronisko i jakiś groźny pies spuszczony z łańcucha. Ale najważniejsze, że powietrze pachnie tam inaczej. Naładowani pozytywnie schodzimy na dół, droga jest długa. Po drodze odzywają się cywilizacyjne tęsknoty, a konkretnie "potrzeba sklepu". Jak wieś długa, nie ma żadnego, są za to trzy cerkwie i dużo "jezusów", które namiętnie kolekcjonuję.


Zdecydowanie najlepszym sposobem podziwiania piękna Beskidu Niskiego jest przemieszczanie się licznymi dróżkami w dolinach. Samochodem, pieszo, na rowerze, to właśnie z poziomu dróg najlepiej widać malowniczy układ wzniesień, otwartą przestrzeń z gdzieniegdzie odznaczającymi się dachami domów, czy wieżyczkami cerkiewek. Jestem gotowa nawet posunąć się do stwierdzenia, że oficjalnie wytyczone drogi oferują  Beskidzie więcej atrakcji niż leśne, górskie szlaki. Tak więc przemieszczaliśmy się od wioski do wioski, obowiązkowy postój urządzając tylko w głównych punktach każdej wioski, przy sklepach albo cerkwiach. Pozostałości architektury drewnianej na terenach dawnej łemkowszczyzny są bardzo bogate, zwłaszcza w budownictwie sakralnym. Przez wieki wykształcił się charakterystyczny styl cerkwi łemkowskich, a nawet kilka stylów, ale - choć tak podobne - bardzo się od siebie różnią, nie sposób znaleźć dwóch identycznych. Ta różnorodność sprawić może trochę problemów - patrząc teraz na zdjęcia, gubię się, nie wiem, już która jest która... Pamiętam charakterystyczną cerkiew w Kwiatoniu, mówi się o niej, że jest najładniejsza w całym Beskidzie, a poniższa to chyba Bartne, ale mogę się mylić...


Zwiedzanie cerkwi w większości przypadków ograniczało się do dokładnego obejrzenia ich z zewnątrz, kontemplacji układu i poszczególnych elementów podczas wielokrotnie powtarzanego rytuału okrążania. Do środka nie udawało się wchodzić. Na pewno w każdej z tych wiosek jest jakiś zaufany człowiek, w którego rękach spoczywają klucze, chcąc zwiedzić jak najwięcej jednak, nie mogliśmy poświęcić tyle czasu na rozpoznanie terenu. Udało nam się raz, to były chyba Łosie, ale mogę się mylić.... Drzwi były otwarte, właśnie skończyło się nabożeństwo, pod cerkwią zebrał się mały tłumek. Nie sposób było się weń wmieszać, odstawaliśmy od razu. I to my byliśmy tam obcy, nie znając języka, którym posługiwała się większość, nie wiedząc, jak się zachować, co można a czego nie. Nie spodziewaliśmy się takiego doświadczenia, tak blisko od domu, spotkania żywej, obcej kultury. Spojrzeliśmy na ikonostas i czmychnęliśmy szybko.


Cerkiew w Wołowcu zapamiętam z zupełnie innych powodów. Jechaliśmy do Bartnego, poprzedni przystanek to Gładyszów. Ja z rozłożoną mapą na kolanach, możliwie dokładną, choć i tak nie gwarantującą sukcesów. Kilka właściwych skrętów, popis dobrej nawigacji, a za chwilę niespodzianka. Droga, która tak obiecująco się zaczynała, nagle zaczęła zmieniać swój charakter. Czarna wstęga asfaltu bledła, ustępując miejsca ubitej glinie i kamykom. No nic, trzeba było zacisnąć zęby, słysząc dziwne chrobotanie pod kołami. Jedziemy dalej. Po chwili obraz jak w filmu. W zwolnionym tempie mijamy przydomowy tartak, przygląda nam się (z wzajemnością) jegomość w słusznym wieku, ale dumnie wyprostowany, z długimi siwymi włosami, czapką leśnego skrzata i błyskiem mądrości w oku. Rozpuszczony dziad w Biecza we własnej osobie. Zachwyceni zjawiskiem jedziemy dalej i... koła zatrzymują się w ostatniej chwili przed rwącym nurtem potoku. Nie, to nie jest koniec drogi, droga biegnie dalej, tuż za rzeką. Robimy postój, orientujemy się w terenie, chyba coś jest nie tak. Tablica przed pobliską cerkwią oznajmia: jesteśmy w Wołowcu. Jakim cudem? W tym Wołowcu? Fantazjujemy: a gdybyśmy jednak postanowili przekroczyć tę rzekę, na pewno popsuł by nam się samochód, a na ratunek pospieszyłby nie kto inny, jak Andrzej S. w własnej osobie. A potem przy szklance wódki, od słowa do słowa, wręczylibyśmy mu te nasze rękopisy powieści, które oczywiście wozimy zawsze pod tylnym siedzeniem i które oczywiście zyskałyby od razu status arcydzieła.

Muzeum Łemkowskie w Bielance. W stanie rozkładu

Wyprawa w Beskid Niski wciąż jest (na szczęście!) podróżą do przeszłości. Spora część starych domów jest opuszczonych, niektóre wsie całkiem zniknęły z mapy. Kultura zatacza krąg, odradza się, ale nawet fakt, że stare łemkowskie chyże coraz chętniej zasiedlają nowi osadnicy, nie jest w stanie zmienić ogólnego wrażenia jakie dawna łemkowszyzna wywiera na odwiedzających. Przestrzeń wiosek tradycyjnie zorganizowana wokół sakralnego punktu - cerkwi, czas płynący cyklicznie, odmierzany rytmem pór roku i świąt religijny, ale przede wszystkim to, że zaskakująco mało rzeczy tam potrzeba do szczęścia. Żyje się tam zdecydowanie prościej, czy lepiej?

Szpilkowo. Nowica

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Jurij Andruchowycz, "Leksykon miast intymnych"


„Leksykon miast intymnych” ukazał się na Ukrainie w 2011 roku. W skład zbioru wchodzą opowiadania o 111 miastach, premiera książki miała miejsce 11 listopada, zaś jej cena rynkowa w kraju autora wynosiła 111 ukraińskich hrywien. Liczba jest jednym z czynników organizujących literacką przestrzeń dzieła, drugim jest alfabet. Takie wtłoczenie treści doświadczenia w abstrakcyjny system alfabetu wydaje się zaprzeczeniem ducha literackiej swobody i ułańskiej fantazji autora „Dwunastu kręgów”. Z drugiej strony otwiera to przestrzeń dla nowej zabawy, gry znaczeniami. Ułożenie miast w porządku alfabetycznym, w oderwaniu od geograficznego kontekstu mapy, umożliwia zaistnienie bliskości pomiędzy obszarami kulturowo bardzo od siebie odległymi. Alfabet, pisze Andruchowycz, „wymieszał przestrzenie i miejscami otwarcie zakpił z granic”. Oczywiście, lektura linearna to niejedyny możliwy sposób odczytywania „Leksykonu”, do łamania tej konwencji zachęca sam autor, proponując czytanie kluczem dat powstawania tekstów, zgodnie z biegiem rzek, czy metodą na chybił trafił.

Całość recenzji "Leksykonu miast intymnych" Jurija Andruchowycza na:
Leksykon miast intymnych. Swobodny podręcznik do geopoetyki i kosmopolityki
Jurij Andruchowycz
Wydawnictwo Czarne
2014

sobota, 15 marca 2014

Andrzej Stasiuk, "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach"



Najnowsza książka Andrzeja Stasiuka "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach" to zbiór krótkich tekstów napisanych przez autora w ostatnich latach w większości dla czasopism zagranicznych, choć niektóre z nich ukazały się także w "Tygodniku Powszechnym" czy na portalu dwutygodnik.pl. Na zbiór składa się blisko 50 tekstów, o szerokim spektrum tematycznym - Stasiuk potrafi zrobić esej niemalże ze wszystkiego, a sztukę pisania zwięzłych, impresyjnych tekstów opanował do perfekcji. Oczywiście jest o jego podróżach, tych bliższych i dalszych, ale tym razem dużo chętniej eksploruje tereny własnej biografii, sięga pamięcią do dzieciństwa, wizyt u dziadków na Podolu, inicjacyjnych doświadczeń i buntów młodości. W szkicu "Z daleka", który można potraktować jako literacki manifest Stasiuka, znajdujemy wytłumaczenie tego zwrotu w stronę własnej przeszłości. "Moim refrenem, moim memento było 'już nigdy'. Dlatego każdy dzień, każde zwycięstwo, każdą klęskę chciałem przeżywać w dwójnasób. Niewykluczone, że właśnie dlatego zostałem pisarzem. Pisanie daje po prostu szansę powrotu, daje złudne przecież, ale jakże odurzające poczucie, że w jakiś sposób panuje się nad czasem. Że można powrócić do  obrazów, zapachów, dźwięków i uczuć. Że istnieje możliwość powtórzenia minionego..."

 
 Bokka, Town Of Strangers

Suczawa. Pamięć
To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce. Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Dostrzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodziewaną siłą. Dzieciństwo. Zawsze jednak dzieciństwo i nie sposób dostrzec, gdzie przebiega jego granica. Dziesięć, dwanaście lat? Jakby późniejszy czas nie miał już tej mocy. Suczawa dawno temu, ranek, kilkoro dzieci bawi się pod ścianą obskórnego bloku. Szary kolor cegieł i piachu sprawia, że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraźniejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci, szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek czasu utraciła swoją władzę. Tak."



Nie ma ekspresów przy żółtych drogach
Andrzej Stasiuk
Wydawnictwo Czarne 
2014

poniedziałek, 20 stycznia 2014

V.S. Naipaul, "Indie"

Książka V.S. Naipaula jest taka jak kraj, o którym opowiada. Przepastna jak granice subkontynentu indyjskiego, ugina się od ciężaru stron i ludzkich historii. Jest długa i – momentami – nużąca jak podróż z Kalkuty do Bombaju. Przeludniona jak niemal każde indyjskie domostwo. Ale zarazem to najlepsza rzecz, jaką zdarzyło mi się o Indiach czytać.

Całość recenzji "Indii" V. S. Naipaula na:
http://xiegarnia.pl/recenzje/przejrzec-indie/


Indie. Miliony zbuntowanych
V.S. Naipaul
Wydawnictwo Czarne
2013