poniedziałek, 16 grudnia 2013

Dookoła talerza Sandora Maraiego. Paryż vol. 2


 Jeden z esejów Sandora Maraiego ze zbioru "W podróży" poświęcony jest - wyjątkowo - nie wojażom po obcych miastach i krajach, ale podróży na znacznie mniejszej przestrzeni, dookoła talerza, można tak rzec. Nie o byle jaki talerz tutaj jednak chodzi, ale o kuchnię francuską, creme de la creme światowej gastronomii. We Francji, wiadomo, jedzenie jest czynnością niemalże religijną, nie służy wyłącznie zaspokojeniu głodu cielesnego, ale ma przenosić na wyższy poziom duchowy (co może tłumaczyć astronomiczne ceny dań w paryskich restauracjach). O kuchni francuskiej każdy choć trochę kulturalnie wyrobiony obywatel Europy musi mieć jakieś - najczęściej wysokie - mniemanie.

Sandor Marai po raz pierwszy pojawił się w stolicy Francji  w wieku lat 23 i od razu "z taką żarliwością w sercu, z jaką pielgrzym przybywa do sanktuarium". Jak łatwo się domyślić, nawet najżarliwszy pielgrzym na paryskim bruk nie samym chlebem żyje, po jakimś czasie musi zjeść coś konkretnego. Dopadło to i Maraiego, jak wspomina; "Niepewnie i ze wzruszeniem błąkałem się po okolicy, nim wreszcie przystanąłem przed pierwszą napotkaną restauracją'. Im bliżej był celu, tym bardziej stawał się przejęty. Przekraczając próg jadłodajni, mówił sobie: "Poznam teraz francuską kuchnię, jedną z najszlachetniejszych kuchni świata".



Pisze dalej Marai: "Obiad kosztował trzy franki. Zamówiłem hors-d'oeveres, zestaw przystawek, mięso na sposób angielski ze smażonymi kartoflami i jakiś deser, który nazywał się Baba au rhum. [...] Przystawki przyniesiono bezzwłocznie. Składało się na nią trzy rzodkiewki, kawałek starego, znużonego życiem i wymęczonego w oleju śledzia oraz trzy czarne oliwki. Talerz wyglądał ubogo i smętnie. [...] Oliwki były gorzkie. Ryba trochę zjełczała. Rzodkiewki trochę twarde i przywiędłe, ale ponieważ miały znajomy smak, w końcu je zjadłem. Mięso na sposób angielski, które przede mną postawiono, okazało się najprawdziwszym żylastym ochłapem czwartej kategorii, który przykryto jakimś żółtym sosem; coś takiego w domu kupujemy dla psów. [...] Grzecznie czułem śmierdzące mięso, zaskoczony oglądałem polane rumem, przypominające kaszę ciasto, którego piękna nazwa pasowałaby do bohaterki powieści A potem już nic nie nastąpiło. W żołądku odczuwałem podejrzane poruszenia [...] Oto poznałem francuską kuchnię - pomyślałem.
Sandor Marai, "Kuchnia francuska" w tomie "W podróży"


Pierwsze spotkanie Sandora Maraiego z francuską kuchnią śmiało można określić traumatycznym. Jak sam przyznawał, mimo że później zdarzało mu się jeść we Francji potrawy wyśmienite, wspomnienie pierwszego obiady za trzy franki przetrwało w nim bardzo długo. Jadąc do Paryża na kilka dni nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, że dane mi będzie powtórzyć jego los. Ale po kolei. Pierwsze godziny na ziemi francuskiej to był nieustanny zachwyt i ekscytacja (połączony oczywiście z małym stresem logistycznym, pt. "czy trafimy?"). Dopiero po pewnym czasie, kiedy udało nam się osiąść, poczuliśmy, jak bardzo jesteśmy głodni. I co teraz? W stolicy kulinarnego wykwintu, gdzie udać się najpierw? Z powodów ekonomicznych stanęło na najbliższym sklepie, w którym spędziliśmy zaskakująco dużo czasu. Już samo patrzenie na opakowania zagranicznych słodyczy było jak dzień dziecka, nawet dla tych, co nie jedzą cukru. Ostatecznie stanęło na sałatce z kuskusu (Maroko) i butelce czerwonego wina (Francja). Taniego. Dobrego. Przy malutkim stoliku "oberży", w której nocowaliśmy, zaznaliśmy ukojenia.

Kolejny etap - z racji przyjętego tempa zwiedzania - nazwać można "jedzeniem oczami". Jeśli w jakimś kraju w ogóle można się wyżywić w ten sposób, byłaby to Francja. Estetyzacja rozwinięta na szeroką skalę, liczy się wszystko, od koloru, przez kształt, sposób prezentacji lub podania, na opakowaniu kończąc. Szczytem wyrafinowania były wystawy cukierni, przed którymi stałam z otwartymi oczami, kuszona nawet nie wizją nieziemskiego smaku, ten bowiem jest mi obcy, ale walorami wizualnymi, które same w sobie były wystarczająco sugestywne.


Natura ma swoje prawa, przypomnieliśmy sobie na Montmartre. Z bezczelnością wypisaną na twarzach zajadaliśmy francuską bagietkę z tureckim hummusem, siedząc dokładnie naprzeciwko słynnego Moulin Rouge. Był środek dnia, więc raczej niż nam za to nie groziło. Hummus był zimny (zbyt) i mazisty (zbyt), nie taki jak lubię - gęsty i ziemisty. Ale bagietka prima sort. Biorąc to za dobrą monetę, uderzyliśmy w wypieki. Ja fantazjowałam o zamianie w ciasto na croissanty, kiedy mój towarzysz zajadał się pistacjowym flanem. Nie od rzeczy będzie wspomnieć też o magdalenkach, które dostawaliśmy co rano w śniadaniowym pakiecie. Miękkie, puszyste, z lekko wyczuwalnym aromatem wanilii, nie dziwota, że uwiodły samego Prousta.

Rozochoceni tak obiecującym początkiem postanowiliśmy skorzystać w pełni z paryskich jedzeniowych przybytków, już nie tylko wejść i wyjść, ale wejść po to, by zostać na dłużej. Decyzja zapadła gdzieś podczas wieczornego spaceru po dzielnicy Marais, w okolicach Centrum Pompidou. Mijane place i ulice pełne były rozświetlonych, wypełnionych gwarem kawiarni, wystarczyło tylko w jednej z nich się zatrzymać. Nie było to jednak takie proste, przekleństwo nadmiaru, kiedy już zbliżaliśmy się do jednej, z daleka kusiła następna. I tak nam zeszło dobrą godzinę. W międzyczasie rozmyślaliśmy o celu naszej projektowanej wizyty. Na wino i napoje chłodzące było odrobinę za zimno, no to może kawa? Idealnie! Cóż może być bardziej dekadenckiego niż picie kawy w Paryżu? Podchodzimy do karty dań w pierwszym lepszym lokalu, tradycyjnie wystawionej na zewnątrz. Przecieramy oczy ze zdumienia, kawy nie ma w karcie. Idziemy, do kolejnej, kolejnej, wciąż to samo. Reflektujemy się szybko - napój tak oczywisty, że nie potrzeby wpisywania go w menu, ale dobija nas inna obserwacja  - kawy nikt o tej porze (21.00) nie pije! Czy zatem nie będzie to jakimś olbrzymim faux pas, jeśli o tak później godzinie zamówimy filiżankę małej czarnej? W końcu mój towarzysz się denerwuje - albo uderzamy do najbliższych drzwi, albo odstawia mnie do domu. Ulegam i tak oto trafiamy do kawiarni o wyjątkowym położeniu - z jednej strony widać Notre Dame i Sekwanę, z drugiej - odległe światła Wieży Eiffla. Kawa podana jest oczywiście w małej filiżance, gęsta i gorzka, ale tym razem ma słodki smak zwycięstwa.


Po krótkim i emocjonującym preludium przyszedł czas na kulminację - prawdziwie francuski posiłek. Głód dopadł nas w Dzielnicy Łacińskiej i tak się dobrze złożyło, że trafiliśmy w zagłębie małych bistro oferujących pełen przekrój typowo francuskich specjałów (albo za takie uznawanych). Przez moment krążyliśmy od szyldu do szyldu starając się znaleźć najlepsze kombinacje potraw, w końcu jeden z nich ostatecznie nas przekonał. Knajpka była jasna i dość gęsto obsadzona, wzięliśmy to za dobry znak. Posadzono nas przy oknie skąd mieliśmy dobry widok na paryską ulicę. Na dzień dobry przyszła zupa cebulowa i... to była najgorsza soupe a l'oignon, jaką zdarzyło mi się jeść. Bury kolor, śladowe ilości warzyw, najgorsza była jednak broniąca dostępu do zupy grzanka - warstwa sera o niespecjalnym smaku była tak gruba, że skutecznie skleiła wszystko; musiałam stoczyć ostrą walkę. Nie wspominając już o tłustości i ciężkości takiego dania. Na drugie - chyba tropem Maraia - zamówiłam coś całkiem niefrancuskiego: burgera z frytkami. Mięso było twarde i niezbyt aromatyczne, bułka zapychająca. Jedynie frytki ratowały honor, ale przecież nie byliśmy w Belgii! Deser nie na słodko, tu nie było wyboru: talerz francuskich serów. Dostałam kawałek uschniętego camemberta całkiem bez zapachu i rolady koziej (nawet nie tknęłam), udekorowane skromnie małym listkiem sałaty. A potem było już tylko nieprzyjemne uczucie w żołądku...

Lektura eseju Sandora Maraia i moja paryska eskapada uczą mnie: jeśli francuska kuchnia, to tylko w najlepszych restauracjach, albo we własnym domu.


O prawdziwej francuskiej kuchni i jednym z jej wirtuozów - Auguście Escoffierze - można przeczytać w recenzji "Białych trufli" N. M. Kelby na:
http://xiegarnia.pl/recenzje/sztuka-smaku/



piątek, 13 grudnia 2013

Paryż. Dziennik w technikolorze


Bez wątpienia jednym z najbardziej przełomowych momentów w życiu Andrzeja Bobkowskiego był ten, w którym opuszczał Paryż, aby udać się w rejs do Gwatemali. Pożegnanie - dla niego nie tyle z samym miastem co europejską kulturą, którą czuł się rozczarowany - miało dla niego wymiar symboliczny, rozstawał się, z tym co najbardziej ulubione, z miejscami, z bliskimi osobami, ale też z paryskim stylem życia, do którego pasował jak mało który z polskich pisarzy. Z opisu ostatnich dni, jakie spędził w Paryżu wyziera przedwczesna nostalgia, każdy moment jest przez niego jakby przeżyty z podwójną siłą, każde doświadczenie, rozpracowane w szczegółach:

"Po całym dniu realistycznej prozy wyjazdu - trochę liryki. Pod wieczór w mieście, już bez celu. Ciepło. Siedzę na bulwarze, piję biały "Vermuth" i naładowuję się jak akumulator. Światłem, szurgotem tysięcy stóp, migotem i czymś nieuchwytnym. Ludzie chodzą leniwym, fajrantowym krokiem i poruszają się już letnio. Niebo pociemniało, zabłysły latarnie, ruchliwy spokój wielkich bulwarów."
Andrzej Bobkowski, "Z dziennika podróży"

O „Notatniku 1947-1960” Andrzeja Bobkowskiego piszę tutaj:
http://xiegarnia.pl/recenzje/dziennik-w-technikolorze/


Aby móc poruszać się po Paryżu "fajrantowym krokiem", trzeba mieć co najmniej jedno życie, albo nawet całą wieczność do dyspozycji. Trzy dni, cóż to znaczy? Trzy dni, to dla biegaczy! I tak właśnie było, grudniowa paryska eskapada minęła więc pod znakiem lekkiego truchtu i zdartej podeszwy. Nie przeszkodziło to jednak wcale w rozkoszowaniu się atmosferą wyjątkowego miasta, przeciwnie, sprawiło, że od różnych doświadczeń i zachwytów, było gęsto, jak u Bobkowskiego.

Kilka migawek z podróży:

Dzień 1. Bastylia. Tu wszystko się zaczęło. Pierwsze wyjście z labiryntów paryskiego metra, zadarcie głowy do góry: ot i jest, pierwsze potwierdzenie historyczności miasta, jego sławy. Potem traktowana już bardziej służebnie, jak punkt orientacyjny Widziana o różnych porach dnia i nocy - tutaj wczesnym rankiem, chwilę po pierwszej paryskiej pobudce. I wielkim zdziwieniu. Aby nie tracić czasu, zerwaliśmy się szybko na nogi, w biegu złapaliśmy kawę i kęs magdalenki, aby jak najszybciej wypaść na te tętniące życiem paryskie ulice, które już już na nas czekały... A tu klops, miasto jeszcze w śnie głębokim, na pobliskim bazarze sprzedawczynie leniwie układają homary, a wokół zupełnie niespodziewana cisza. Chwilę trzeba było poczekać aż słońce wstanie, a z nim paryżanie, ale kiedy to już nastąpiło, to:


Trzeba przyznać, że grudzień był dla nas wyjątkowo łaskawy, a słońce rozpieszczało. Na "dzień dobry" uderzyliśmy w największe paryskie "highlighty" zlokalizowane na wyspie Il Cite, zahaczając wcześniej o bulwary nad Sekwaną i kilka urokliwych uliczek. A oto i ona, świecąca w słońcu Katedra. Moment zadumy przyszedł w tym miejscu. W pustym parku, pozbawionym trawy (to, zdaje się, paryska specjalność, za sprawą której wszystkie parki wydają się nieskazitelnie czyste), zanim zaludnił się turystami, byliśmy sam na sam. 


Żeby od patrzenia w słońce, zbytnio nie pociemniało nam w oczach, kontynuowaliśmy wycieczkę, tą zapewne jedną najpopularniejszych turystycznych tras na świecie. Z Luwru zobaczyliśmy, niestety, tylko piramidę. Nawet dla najpiękniejszych sal i dzieł sztuki nie można było zrezygnować z takiego słońca. Maybe, some other time... 
 
Jeden z niewielu momentów "na siedząco". Ogrody Tuileres i bardzo kolejny sprytny patent z krzesłami zamiast ławek.

Carousel de Luuvre


Dzień 2. Montmartre, trzeba przyznać, że była to męczarnia, choć zupełnie innego rodzaju. Na "Górze Męczenników" najbardziej przeszkadzały nieprzebrane tłumy turystów, zapychające każdą możliwą uliczkę, a do tego ogromny hałas i feeria kolorów, dopadająca nas z każdej strony i doprowadzająca do oczopląsu. Miało być inaczej, nastrojowy spacer i  - taka była nadzieja - resztki artystycznej bohemy, spleen osiadający na ciele jak kurz. Wąskie uliczki Montmartre zdecydowanie gorzej radzą sobie z wartkim potokiem turystów niż obszerne aleje wytyczone przez barona Haussmanna.

Kościół Sacre Coeur oblężony przez tłumy

Turystyka funeralna. Paryż to nie tylko miasto światła, ale też najsłynniejszych na świecie nekropolii. Udało nam się odwiedzić dwie: schowany pod wiaduktem kolejowym cmentarz na Montmartre oraz sławne Pere Lachaise. Ku wielkiemu zdziwieniu spotkaliśmy tam wielu dobrych znajomych, znaczenie więcej niż można się było spodziewać. Mieliśmy jednak olbrzymi problem z nawigacją. Nie dało się spamiętać wszystkich lokalizacji, zwłaszcza, że mapa umieszczona przy bramie była bardziej niż schematyczna. Jedyna nadzieja w zdjęciu wykonanym smartfonem, ale i ono nie spełniała do końca swojego zadania. Skończyło się tak, że biegaliśmy po cmentarzu Ojca Franciszka jak opętani, zwłaszcza że pojawiliśmy się na miejscu blisko godzin zamknięcia (a do nich Francuzi są bardzo, ale to bardzo przywiązani). Na szczęście los (może w osobie paryskiego magistratu?) zesłał nam pomoc: wyskakujących zza krzaków (dosłownie) pomocników, którzy, widząc nasze zagubione twarze, pytali: "Chopin?", "Merlau-Ponty?" i wskazywali szukane przez nas pomniki.

Dzień 3
 

Na wieżę Eiffla wybraliśmy się z samego rana. Na szczęście tym razem słońce wstało wcześniej niż my i widok z Pól Marsowych był po prostu niesamowity. Na miejscu tylko mała grupka turystów, zdecydowanie dłuższa kolejka do wjazdu na górę, my wybraliśmy tę krótszą - wejście schodami. Było ich, bagatela, 750, dokładnie liczyłam każdy stopień, bo, nawet dla zaprawionych wspinaczy, było to podejście nie lada. Kiedy patrzy się na Paryż z góry, bardzo rzuca się w oczy ogromna spójność architektoniczna miasta, jak okiem sięgnąć takie same dachy, żadnych dysonansów estetycznych, a wszystko tak do siebie pasuje i składa się jak w dobrej układance.
 
Odpoczynek w Ogrodzie Luksemburskim i skubanie croissanta (nie uwiecznione na zdjęciu)


A to już Dzielnica Łacińska, bulwar Saint-Germain i spacer po ulubionych miejscach najsłynniejszej chyba pary filozofów Sartre-Beauvoir.




I na koniec cichy bohater tych dni, chyba ulubione miejsce w całym Paryżu. Centrum Pompidou i fontanna Strawińskiego. Prawdziwe Święto Wiosny!

poniedziałek, 25 listopada 2013

Nicolas Bouvier, "Oswajanie świata"

Zaledwie dwadzieścia cztery lata miał Nicolas Bouvier, kiedy postanowił wskoczyć za kierownicę swojego Fiata „Topolino” i wyruszyć w podróż z Genewy na drugi koniec świata. Był rok 1953, stolica Szwajcarii była wówczas jednym ze spokojniejszych miejsc na świecie, ale dla Bouviera nie miało to znaczenia. Miał plan: przez Bliski Wschód dostać się do Indii, a może jeszcze dalej.

„Program był mglisty, ale w podobnych wypadkach najważniejsze to wyjechać”, pisał później. Do pełni szczęścia potrzebny mu był jeszcze towarzysz podróży. Znalazł go w Belgradzie. Thierry Vernet, malarz i przyjaciel pisarza właśnie kończył tam wystawę swoich prac. W tym momencie opowieść właściwie się zaczyna, bo „Oswajanie świata” – książka kultowa, zwana wręcz „biblią podróżników” – nie powstałaby, gdyby nie doszło do spotkania tej dwójki. Trójki nawet, bo uwieczniony na okładce wehikuł Bouviera zasłużył z pewnością na to, by włączyć go do grona protagonistów.

Całość recenzji "Oswajania świata" Nicolasa Bouviera na: 
http://xiegarnia.pl/recenzje/biblia-podroznikow/



I jeszcze kilka spisków:

"Leniuchowanie w nowym otoczeniu to najbardziej absorbujące zajęcie".

"...gdy się jest pozbawionym niezbędnych przedmiotów, wyostrza to, do pewnego stopnia, apetyt na rzeczy zasadnicze".

"Jeśli nie udało mi się zbyt wiele napisać, to dlatego, że cały mój czas pochłaniało przeżywanie szczęścia".

"Odmawiamy sobie wszelkich luksusów poza najważniejszym: niespiesznością".

"Praca nigdy nie jest bardziej pociągająca niż w chwili, gdy się do niej zabieramy, przeto odłożyliśmy ją, aby zapoznać się z miastem".

"Wyjazd to jakby ponowne narodziny i mój świat był jeszcze zbyt świeży, by poddać go metodycznej refleksji".

"Człowiek podróżuje, aby zdarzały i zmieniały się różne rzeczy".

"Pisanie w knajpce, w której kury załatwiają się między twoimi nogami, podczas gdy pięćdziesięciu ciekawskich ciśnie się do stolika, bynajmniej nie odpręża".


Oswajanie świata
Nicolas Bouvier
Noir Sur Blanc
2013

poniedziałek, 23 września 2013

Colin Thubron, "Cień Jedwabnego Szlaku"

 

Na Jedwabny Szlak Colin Thubron wstąpił z fascynacji Azją Środkową i zamiłowania do staroświeckich sposobów podróżowania – tak może brzmieć racjonalne wytłumaczenie. A jak było naprawdę? Cóż, sam autor przyznaje, że czasem chęć podróży „rodzi się z nadziei i instynktu, z pewności, która uderza do głowy, kiedy wodzisz palcem po mapie”. Tym razem instynkt zawiódł go z Xi’an w Chinach do tureckiej Antiochii – w 8 miesięcy Thubron przemierzył ponad 11 tysięcy kilometrów na jednej z najstarszych handlowych tras na świecie. To brzmi imponująco, ale autor „Po Syberii” nie należy do tych brawurowych globtroterów, którym w głowie tylko bicie rekordów, byle dalej, więcej, szybciej… Bardziej pasuje do niego figura strażnika przeszłości, który swoją podróżą chce oddać hołd pokoleniom podróżników i cywilizacjom, które żyły w cieniu Jedwabnego Szlaku.

Całość recenzji "Cienia Jedwabnego Szlaku" Colina Thubrona na:
http://xiegarnia.pl/recenzje/nasycenie-podroza/ 



Cień Jedwabnego Szlaku
Colin  Thubron
Wydawnictwo Czarne
2013

poniedziałek, 9 września 2013

Ryszard Kapuściński, "To nie jest zawód dla cyników"

Każda ukazująca się na rynku publikacja opatrzona nazwiskiem Ryszarda Kapuścińskiego siłą rzeczy musi budzić emocje i oczekiwania. Nic w tym dziwnego, Kapuściński – nestor polskiego reportażu, jeden z najczęściej tłumaczonych na języki obce polskich autorów, ma swoją wierną publiczność i pewnie rzesze kontynuatorów, którzy liczą może po cichu, że w pozostawionych po pisarzu dokumentach kryje się jeszcze jeden „Heban” czy „Cesarz”, nagle cudownie odkryty. 


Książka „To nie jest zawód dla cyników” być może nie jest rewelacją tego rzędu, zdecydowanie jednak warta jest uwagi, nawet jeśli autorstwo Kapuścińskiego należało by wziąć w lekki nawias. Książka składa się bowiem z dwóch publikacji, w których powstanie Kapuściński był zaangażowany, a które ukazały się wcześniej za granicą. „Pięć zmysłów dziennikarza” to zapis wykładów, które Kapuściński wygłosił w roku 2002 w Buenos Aires przed studentami z krajów latynoamerykańskich; zaś „Rozmowy o dobrym dziennikarstwie” to cykl wywiadów z pisarzem przeprowadzonych przez Marię Nadotti. Zarówno treść wykładów jak i rozmowy oscylują wokół problemów współczesnego dziennikarstwa, a także – szerzej – wokół specyfiki świata, w jakim zawód ten przychodzi dzisiaj wykonywać.

Adepci dziennikarstwa, którzy sięgną po książkę Kapuścińskiego, mogą odnieść wrażenie, że autor raczej zniechęca ich do wykonywania tego zawodu, niż utwierdza ich w słuszności dokonanego wyboru. Kapuściński ostrzega bowiem: dziennikarstwo to zawód, na którym właściwie nie można się wzbogacić, do jakiejkolwiek pozycji, o sławie nie wspominając, dochodzi się długo i powoli, mniej wytrwała większość odpada gdzieś po drodze. Na domiar złego to zawód wysokiego ryzyka – żyje się szybko (i intensywnie), umiera (często) młodo. Nie ułatwia sprawy także kondycja współczesnych mediów – koncernami medialnymi, które skupiają większość środków przekazu, zarządzają nierzadko osoby, które z dziennikarstwem nie mają nic wspólnego, znają się za to dobrze na liczbach i oczekują wyników, które dać może tylko szybka, atrakcyjna i na ogół powierzchowna informacja. Stąd dziennikarzy z prawdziwego zdarzenia zastępują dziś „media workers”, pracujący kolektywnie i anonimowo, pozbawieni możliwości odciśnięcia autorskiego piętna na treści artykułów. Krótko mówiąc, może lepiej jednak zmienić zawód.

Zachęcić, zniechęcając, to zabieg godny mistrza, którym Kapuściński jest bez wątpienia. Wie on dobrze, że tych najbardziej wytrwałych wizja trudności paradoksalnie jeszcze bardziej ośmieli i wzmocni ich determinację. Z tymi dzieli się tajnikami prawdziwego dziennikarstwa, jednego – jego zdaniem – które warte jest uprawiania. Swoją wizję zawodu zakorzenia autor w ideach New Journalism, pod którymi podpisują się takie nazwiska, jak Truman Capote czy Norman Mailer. Od siebie dodaje jeszcze etos – jego dziennikarstwo jest „silnie umotywowane”, wymaga osobistego doświadczenia i empatii wobec Innego (który jest podstawowym źródłem informacji), odporności na ryzyko i kierowania się zasadami etyki. W kwestiach warsztatowych Kapuściński radzi swoim uczniom, by nieustannie się dokształcali (słynna zasada: „na 1 stronę napisaną 100 przeczytanych”).

Książka „To nie jest zawód dla cyników” pozwala nam zaobserwować niecodzienną przemianę. Z błyskotliwego reportera, który słowem potrafił odmalować mieniące się różnorodnością światy, Kapuściński zmienia się w surowego i wymagającego nauczyciela, który jednoznacznie przedstawia własny punkt widzenia na wykonywany przez siebie zawód. Ale nie tylko przyszłym dziennikarzom należy ją polecić. To dobra lektura dla wszystkich, którzy chcą lepiej zrozumieć współczesny świat i procesy, jakie doprowadziły do jego obecnego kształtu. Diagnozom Kapuścińskiego, który obserwował je przez lata, z pewnością można zaufać.


To nie jest zawód dla cyników
Ryszard Kapuściński
AGORA i Dom wydawniczy PWN
2013