poniedziałek, 4 maja 2015

Miasta w połowie drogi. Warszawa i Bukareszt

„Paryże Innej Europy” to zajmująca opowieść o losach dwóch, można tak powiedzieć, bliźniaczych miast: Warszawy i Bukaresztu. Autor, Błażej Brzostek, jest historykiem życia społecznego, autorem kilku książek, między innymi o tradycji kulinarnej okresu PRL-u („PRL na widelcu”). Po raz pierwszy podjął się napisania książki o tak wyraźnie porównawczym charakterze, co było zabiegiem poniekąd ryzykownym. Na pierwszy rzut oka bowiem może się wydawać, że Warszawa i Bukareszt to miasta bardzo od siebie odległe, także kulturowo. Z jednej strony mamy słowiańskie korzenie, z drugiej dziedzictwo kultury romańskiej; tu katolicyzm, tam prawosławie, tych opozycji jest znacznie więcej. Jednak gdy zestawi się ze sobą historię obu miast, zwłaszcza w wymiarze politycznym, walkę z obcą dominacją i wysiłki, by stać się nowoczesną stolicą dla silnego narodu, ich losy zdają się wręcz tożsame.

Całość recenzji "Paryżów innej Europy" Błażeja Brzostka na:
http://xiegarnia.pl/recenzje/miasta-w-polowie-drogi/





Paryże Innej Europy. Warszawa i Bukareszt. XIX i XX wiek.
Błażej Brzostek
Wydawnictwo W.A.B.
2015

czwartek, 15 stycznia 2015

Tiziano Terzani, "Powiedział mi wróżbita"

Tiziano Terzani

Pomysł na książkę "Powiedział mi wróżbita" zrodził się w głowie Tiziano Terzaniego w niecodziennych okolicznościach. W latach 70. ubiegłego wieku pewien spotkany w Hongkongu wróżbita przepowiedział mu, że rok 1993 będzie dla niego wyjątkowo niebezpieczny ze względu na ryzyko katastrofy lotniczej, stąd szczególnie dla niego wskazanym będzie, żeby w tym roku nie wsiadał na pokład samolotu. Terzani, reporter i podróżnik, dla którego sytuacja zagrożenia życia nie była niczym nowym, sceptycznie odniósł się do zapowiedzi profety, o przepowiedni jednak pamiętał, zwłaszcza kiedy złowieszczy rok 1993 pojawił się na horyzoncie. Nie z obawy, że przepowiednia się spełni, ale raczej czystej ciekawości pisarz powziął postanowienie, że przez cały ten rok powstrzyma się od podniebnych podróży, co - ze względu na jego zawód - zakrawało wręcz na ekstrawagancję. Zaplanował sobie, że przez ten czas podróżować będzie wyłącznie drogą lądową i morską, a w każdym z odwiedzanych miejsc będzie starał się nawiązać kontakt z miejscowym czarownikiem. "Powiedział mi wróżbita" to zapis jego rocznej ponad eskapady, nie tylko przez kraje Azji i Europy, ale przede wszystkim do źródeł wschodniej duchowości.


Ten wyjątkowy w karierze dziennikarskiej Terzaniego rok, nie przyniósł katastrofy, ale nowe otwarcie. Przede wszystkim konieczność poruszania się wyłącznie "powolniejszymi" środkami transportu, jak pociągi, statki, czy transport samochodowy, stworzyła mu warunki do bliższego doświadczania odwiedzanych miejsc, zaowocowała też wieloma spotkaniami z ludźmi, które na pewno nie mogłyby mieć miejsca, gdyby podróżował samolotem. Odwiedził między innymi Birmę, Kambodżę, Wietnam, Mongolię, Singapur i Malezję i interesująco o nich w książce opowiada. Najciekawsze są jednak jego obserwacje na temat postrzegania świata przez ludzi Wschodu. Choć od kilku już lat pisarz mieszkał w Tajlandii, jego racjonalna umysłowość i sceptyczny stosunek do wszelkich przejawów mistycyzmu nie uległy zachwianiu. Dopiero ta wyjątkowa podróż, podczas której zetknął się z wieloma wróżbitami, jasnowidzami, uzdrowicielami i... szarlatanami, sprawiła, że otworzył się na inne niż oparte na prawach logiki sposoby wyjaśniania rzeczywistości. Zaskoczeniem dla niego było, że wiara w wpływ transcendentnej siły na kształt wydarzeń oraz myślenie w kategoriach karmicznych - nasze przewinienia z przeszłości są przyczyną dzisiejszych nieszczęść - są niemalże powszechne. Większość ze spotkanych przez reportera osób korzysta bądź korzystała z usług rozmaitych wróżbitów, a ich sposoby interpretacji zdarzeń cieszyły się popularnością.  Nawet nie chodziło o to, by przepowiednie się sprawdzały - cześć z nich była w oczywisty sposób chybiona - ale o traktowanie ich z powagą i szacunkiem. Jedna radę, która pojawiała się na kilku takich spotkaniach, pisarz postanowił wziąć sobie do serca: zaczął medytować, a tym samym otworzył się w pełni na wschodnie myślenie.

A co do prawdziwości przepowiedni wróżbity z Hongkongu... Cóż, już na początku 1993 roku helikopter przewożący dziennikarzy, na pokładzie którego normalnie byłby Terzani ale w wyjątkowych okolicznościach zastąpił go redakcyjny kolega, rozbił się. Na szczęście, poza drobnymi obrażeniami nikomu nic się nie stało. Przypadek?

 
Powiedział mi wróżbita
Tiziano Terzani
Wydawnictwo Zysk i S-ka
2008



poniedziałek, 5 stycznia 2015

blue monday on the road








Wymowne milczenie. Bruce Chatwin, "W Patagonii"

 To książka-legenda. Wypada ją znać; ambitnym podróżnikom pasuje do płóciennego plecaka, ale dobrze wygląda też na półce kanapowych intelektualistów. "W Patagonii" Bruce'a Chatwina to jedna z tych książek owianych literacką sławą, kryjących w sobie obietnicę niezwykłej wyprawy, a przy tym prezentująca oryginalne spojrzenie na pisarstwo podróżnicze. Przez lata była nieuchwytna. Miałam ją zawsze z tyłu głowy i na krótkiej liście, ale zdobyć ją było niemożliwością - w serwisach aukcyjnych osiągała astronomiczne ceny - a w wielkomiejskich bibliotekach widniała stale jako niedostępna. Oczekiwanie wypełniałam sobie innymi lekturami z kręgu Chatwina - jego listów, esejów, notatek - a kiedy książek zabrakło były jeszcze filmy Wernera Herzoga. I nagle ten dzień - jak olśnienie! W małej, ciasnej od książek salce średniomiejskiej biblioteki, na zwyczajnej półce, nie żadnym miejscu szczególnym, w otoczeniu innych, mniej znaczących dziełek literackich zamrugała do mnie "Patagonia". Po czym nastąpił odruch bezwarunkowy - ręka wyciągnięta po książkę, a potem dyskretne rozejrzałam się i przygotowałam na błysk fleszy. Taki moment wymagał uwiecznienia, nawet w postaci pierwszego i ostatniego selfie.

Bruce Chatwin 

"Wyjechałem do Patagonii na cztery miesiące, a może sześć" - tej treści telegram miał wysłać Chatwin do redaktora naczelnego czasopisma "Sunday Times", gdzie regularnie ukazywały się jego artykuły. Pragnienie podróży było silniejsze niż wszelkie zobowiązania, Chatwin miał osobowość nomady - który to fenomen bezowocnie starał się opisać w swoim pierwszym niedokończonym dziele o ludzkiej skłonności do wędrowania - a ciągłe zmiany miejsca pobytu były w jego przypadku tyle przygodą co uciążliwą koniecznością. Fakt, że wybrał się właśnie do Patagonii, był jednocześnie przypadkowy jak i silnie umotywowany. Współpracując z czasopismem "Sunday Times", często miał okazję przeprowadzać wywiady ze znanymi osobowościami świata kultury. W takim celu spotkał się ze znaną panią architekt, Eileen Gray w jej paryskim mieszkaniu. Po zakończeniu oficjalnej części spotkania, rozglądając się po jej mieszkaniu, zauważył ogromną mapę Patagonii na ścianie. "Zawsze chciałem tam pojechać" - miał powiedzieć wtedy, kobieta zaś przyznała się, że podziela jego pragnienie i że w takim razie musi się tam wybrać jak najszybciej, także w jej imieniu. To było dziełem przypadku. Nieprzypadkowo zaś w rodzinnym domu Chatwina, w tzw. "gabinecie osobliwości" znajdował się fragment skóry mylodonta - gigantycznego wymarłego ssaka - przysłany z Patagonii przez wuja pisarza, kapitana Charlesa Millwarda. W ten przedmiot pisarz jako dziecko potrafił wpatrywać się godzinami i to on był dla niego symbolem odległych, niezbadanych lądów, do których kiedyś wyruszy.


Opublikowane w 1977 roku "W Patagonii" było debiutem prozatorskim Chatwina, zwieńczeniem jego wieloletnich zmagań z materią pisarską i trampoliną do dalszej kariery. Książka od razu zyskała sobie przychylność krytyków i czytelników, co zdarza się - jak wiemy - niezwykle rzadko, a jej autora obwołano odnowicielem gatunku travel writing. Ale po kolei, i bez zbytniej emfazy. "W Patagonii" składa się z 97 luźno powiązanych ze sobą rozdziałów-anegdot, będących impresjami Chatwina z kilkumiesięcznej podróży po bezdrożach Ameryki Południowej. Łączy je oczywiście lokalizacja geograficzna, ale brak tu wyraźnej linii narracyjnej. Działanie autora ujawnia się przede wszystkim w selekcji materiału, którego dostarcza mu doświadczenie, nie w bezpośrednich wypowiedziach. To przeciwieństwo tych książek podróżnych, w których osoba pisarza stawiana jest na pierwszym miejscu, a to, co myśli, czuje, przeżywa, ważniejsze jest od odwiedzanych miejsc. Narracyjnym rozluźnieniem sięga Chatwin (świadomie?) do zapomnianej nieco tradycji, "Podróży sentymentalnej" Lawrence'a Sterne, ale treściowo już nie - jego emocje podczas podróży nie są dla niego przedmiotem zainteresowania. Skupia się na tym, co widzi, a dostrzega niemało.



Patagonia w oczach Chatwina jest krainą odludną i przestrzenną, zamieszkałą w większości przez rozkoszujących się samotnością oryginałów. Pisarz bywa w ich domach, słucha ich historii, ale powstrzymuje się od komentarza. Pozwala, by opowieść niejako pisała się sama, tak jak sama "pisze" się jego podróż. Od drzwi do drzwi, przed siebie za głosem intuicji, tam gdzie przyzywa go coś interesującego. Kilka miejsc zdaje się pociągać go bardziej. Na jakiś czas zatrzymuje się w walijskiej osadzie w Patagonii i obserwuje, jak udało się przeszczepić brytyjską obyczajowość na spalone od słońca ziemie południowej Ameryki. Interesuje go szczególnie historia bohaterów znanych jako Butch Cassidy i Sundance Kid - ściganych przez prawo przestępców, którzy postanowili osiedlić się na patagońskim pustkowiu, zostać farmerami i tam w spokoju dożyć swoich dni. Ważne, jeśli nie najważniejsza, są dla Chatwina losy wuja, kapitana Charlesa Millwarda - tego od skóry mylodonta - a także niestrudzony pościg za prehistorycznym olbrzymem.

Właśnie z powodu tego ostatniego na książkę Chatwina spadła największa fala krytyki, zwłaszcza ze strony córki kapitana, która gościła pisarza w czasie jego pobytu w Patagonii. Wtedy to pokazała mu dokumenty pozostawione przez zmarłego ojca; pracowała już wówczas nad jego biografią. Chatwin przyjrzał im się dokładnie i skorzystał, może trochę za bardzo. Po ukazaniu się "W Patagonii" córka Millwarda oskarżyła autora o plagiat, twierdząc, że w kilku rozdziałach przytoczył in extenso zapiski jej ojca. Chatwin listownie ją przeprosił, tłumacząc się z rzekomych nadużyć, czas pokazał jednak, że to jego książka unieśmiertelniła kapitana, zaś biografia autorstwa jego córki nigdy nie powstała.


Chociaż Chatwin odżegnywał się od pisarstwa podróżniczego i był przeciwnikiem podziału na fiction i non-fiction jego książka została przypisana do tego właśnie gatunku, wywołując tam niemały ferment. Właściwie ciężko pozostać wobec niej obojętnym, albo się pokocha od pierwszych zdań, albo znienawidzi, a dowodem na to jest fakt, że tymi samymi argumentami operują zwolennicy i przeciwnicy książki. Zarzuca się jej fragmentaryczność, to że autor potraktował zebrany materiał bardzo selektywnie i że fakty miesza z wytworami fantazji. Można mieć mu za złe także to, że niezbyt wiele dowiemy się z jego książki o Patagonii jako takiej - brakuje danych, liczb, choćby pozorów obiektywności - za to spojrzymy na nią oczami pisarza. Dla kogo to za mało, odsyłam do Wikipedii lub bardziej rzeczowych opracowań. Mi nie do końca to przeszkadza, lubię styl Chatwina, choć tutaj jest jeszcze nie do końca wykrystalizowany, dojrzeje dopiero w "Songlines". "W Patagonii" to całkiem nowe podejście do literatury miejsca, w centrum stawiające właśnie literaturę, zgrabnie kondensujące treść za pomocą kilku sugestywnych obrazów. I zbudowane na milczeniu autora, ale milczeniu wymownym.


W Patagonii
Bruce Chatwin
Świat Książki
2007

piątek, 12 grudnia 2014

Wiedeń, którego nie było


"Prawdziwy miłośnik Wiednia żyje pożyczonymi wspomnieniami. Z gorzko-słodkim uczuciem nostalgii wspomina to, czego nigdy nie poznał. Rzeczywisty Wiedeń jest pięknym miastem, jakim był zawsze. Ale Wiedeń, którego nigdy nie było, jest najwspanialszym miastem wszech czasów".
Orson Welles "Vienna"