wtorek, 29 lipca 2014

John Steinbeck, "Podróże z Charleyem"

Kiedy taki pisarz jak John Steinbeck postanawia samotnie przejechać Amerykę dobrze wyekwipowanym kamperem w towarzystwie kapryśnego pudla o imieniu Charley, można zakładać, że będzie to murowany sukces pisarski i wydawniczy.
Mapa podróży Johna Steinbecka

 Pragnienie, żeby stale być w drodze, nie osiąść nigdzie na stałe, towarzyszyło Steinbeckowi przez całe życie. „Wirus niepokoju” – tak o nim mówił – nie opuszczał go pomimo upływu lat. W młodości podróżował po amerykańskich bezdrożach starym wozem piekarniczym, zatrzymując się w miejscach, gdzie gromadzili się ludzie. „Słuchałem, patrzyłem, dotykałem i w ten sposób uzyskiwałem obraz mojego kraju”. Te doświadczenia będzie chciał powtórzyć.

 Był rok 1962, Steinbeck miał 58 lat. Od jego ostatniej podróży po kraju upłynęło ćwierćwiecze. „Pracowałem z pamięci”, przyznaje pisarz, teraz jednak nadszedł ten moment, żeby na nowo skonfrontować się z amerykańską rzeczywistością, zweryfikować swoje poglądy i przeświadczenia, spojrzeć na kraj świeżym okiem. I pożegnać się – tego Steinbeck wprost w książce nie mówi, ale z relacji rodziny wiemy, że chorował już wtedy i wiedział, że ta podróż będzie jego ostatnią.

Całość recenzji "Podróży z Charleyem" Johna Steinbecka na:


Podróże z Charleyem
John Steinbeck
Prószyński i S-ka
2014

niedziela, 27 lipca 2014

Runda de Ronda

O Rondzie przypomniałam sobie przy okazji lektury listów Bruce'a Chatwina wydanych w zbiorze "Pod słońcem". W tym małym miasteczku na południu Hiszpanii Chatwin spędzał lato 1978 roku, sam, pogrążony w pracy nad "Wicekrólem Ouidach", książką poświęconą dziejom rodu da Silva, arystokracji dawnego Dahomeju (dziś Benin). W Rondzie przebywał od lipca do października, zamieszkiwał w letnim domu klasztoru żeńskiego. "Nareszcie znalazłem miejsce, w którym mogę się zaszyć, wykwintny noeklasycystyczny pawilon, odnawiany przez argentyńskiego architekta, któremu zabrakło pieniędzy", pisał w liście do Sunila Sethiego, indyjskiego dziennikarza i przyjaciela. Trzy miesiące w jednym mieście to dla Chatwina niemal rekord. Pisarz słynął z tego, że nie potrafił długo usiedzieć w jednym miejscu, wciąż chciał być gdzie indziej, a miejscami, które budziły jego natychmiastowy zachwyt, szybko się nudził. W początkowym okresie życia chciał odkrywać i poznawać jak najwięcej, później uparcie szukał najlepszych warunków do pracy. Jego listy, o których pewnie jeszcze więcej napisze, są doskonałym dokumentem tego stanu rzeczy - wysyłane wciąż z innych miejsc, dotyczą w sporej części kolejnych, projektowanych podróży.

Bruce Chatwin
Do Rondy udało mi się zawitać w niespełna trzydzieści lat po Chatwinie. Też było lato, już może nie tak upalne.. Pobyt był częścią uniwersyteckiego projektu badającego spuściznę arabską w Andaluzji, ale tak naprawdę chodziło o to, żeby mieć jakiś pretekst do wyjazdu. Uśmiechnęłam się, czytając że Chatwin spędzał swój pobyt w żeńskim klasztorze, mi bowiem zdarzyło się mieszkać w domu mężczyzn-zakonników, franciszkanów, jeżeli dobrze pamiętam, którzy bardzo gościnnie powitali trzy turystki z Polski. Na początku zdziwił nas ich brak habitów, później bardzo miło nam się konwersowało przy stole, choć czasem brakowało słów. Częstowali nas peruwiańskimi specjałami, hiszpańskim winem i śliwkami prosto z drzewa, chętnie też obwozili po okolicznych miasteczkach. Klasztor mieścił się w starej części miasta, tak wyglądał nasz widok z okien:


Chatwin o swoim domu w Rondzie pisał:
"Dom stoi na przepięknym, czystym, suchym zboczu, wśród dębów ostrolistnych i oliwek, z widokiem na Serrania de Ronda".
"Mam się dobrze, spokojnie, nieco samotnie i piszę" - to fragmenty listu do Johna Kasmina.


Ronda jest położona na samym południu Hiszpanii, 100 kilometrów od Malagi, przy samych krańcach kontynentu europejskiego. Jest jednym z andaluzyjskich pueblos blancos, białych miasteczek, urokliwie wkomponowanych w górzysty teren i barwą kontrastujących ze żółcią i brązem sierras. Jedną z głównych atrakcji Rondy jest jeden z najpiękniejszych mostów (a na pewno najpiękniejszy, jaki widziałam) Puente Nuevo, czyli nowy most, łączący zabytkową część miasta z nowożytnym centrum. Wznoszący się na wysokość 120 metrów, wciśnięty pomiędzy dwa masywy skalne, wygląda niemalże jak dzieło natury a nie wytwór ludzkiej ręki. Most został zaprojektowany przez hiszpańskiego architekta, José Martina de Aldehuela, a jego budowa trwała aż 42 lata (ukończono ją w 1793 roku). Na miejscu usłyszałam legendę mówiącą o tym, że po dokończeniu budowy projektant mostu tak zachwycił się swoim dziełem, że - uznając, że nic piękniejszego już nie stworzy - rzucił się z niego prosto do rzeki Guadalevín. Spadając z takiej wysokości raczej nie miałby szans, według oficjalnych źródeł jednak Aldehuela zmarł w Maladze. Legenda pozostaje więc legendą, choć widok mostu na pewno byłby tego wart:


Chatwin z pewnością musiał nie raz most przekraczać przechodzić, ale chyba nie wzbudził on jego zachwytu, bo z listach z Rondy nie ma o nim ani słowa. Pisze za to o innych rzeczach: o wszechobecnym i uciążliwym upale, ("ALE SIĘ SMAŻĘ Tutaj jest goręcej niż w Benaresie") o postępach w pracy nad książką, która posuwa się naprzód "pero muy lentamente", czyli bardzo powoli, ale przede wszystkim o tym, jak spędza czas na południu Hiszpanii.


"Wstaję ze wschodem słońca o ósmej; zasiadam z kawą na półkolistym tarasie, kontemplując górę na wprost i paskudne glazurowane ceramiczne popiersia nimfy i małego Bachusa pod arkadami portyku; potem biorę się do pracy. Po czterech i pół godzinie jest 12.30 i pora pisać list, jeśli mam zdążyć na pocztę, która zamyka się o 2.00, gazuję z góry na łeb na szyję moim małym fiatem i zygzakiem podjeżdżam na drugą stronę Rondy, przycupniętą na szczycie gołego urwiska i podobną do ciasta z lukrem", pisze w kolejnym liście do Sunila Sethiego.


Dalej opowiada Chatwin o swoim codziennym zwyczaju sprawdzania swojej skrytki pocztowej, "na ogół pustej" pisze, co może dziwić, wszak na brak korespondentów nie mógł narzekać; zakupach na miejscowym rynku i tapas w barze za rogiem. Codziennie odwiedza też swoją amerykańską przyjaciółkę, by zaznać trochę ochłody pływając w basenie, wieczorami gotuje i czyta. Poza tym zdarza mu się robić rzeczy niestandardowe, na przykład sprzedawać maliny w kolonii emigrantów. Już po miesiącu pobytu w Rondzie jego zachwyt nad pięknem i spokojem andaluzyjskiego miasteczka zaczyna powoli ustępować zniecierpliwieniu. "Często sam nie wiem, co ja tutaj robię, w tym przesadnie wypieszczonym domu: ma on fontanny, palmy w doniczkach, arkady, sporo ohydnych posągów, cudowny widom i wszelkie wygody, poza elektrycznością". Rozsyła listy do znajomych na całym świecie, zapraszając i oferując "trzy sypialnie de luxe" w zamian za choć chwilowe rozbicie monotonii. Mam podstawy, żeby przypuszczać, że to nie tyle nie wina miasta, co samego pisarza. Wytrzyma w Rondzie do końca października. Potem uda się do Nowego Jorku.


Ronda oferuje z pewnością więcej atrakcji niż te, których udało się skorzystać Chatwinowi. Wyjątkowo piękne położenie miasta sprawia, że nawet zwykłe spacery mogą wywoływać sporo emocji. Dodatkowo ma to wszystko, co zawsze oferują nam miasteczka na południu: ciepły klimat, niespieszną atmosferę sprzyjającą odpoczynkowi, bogactwo kolorów i kulinarne szaleństwo, dostępne nie tylko na talerzach restauracji ale też prosto z drzew. Z tym ostatnim trzeba jednak uważać, o czym przekonałam się na własnej skórze. Spacerując ścieżkami prowadzącymi od Puente Nuevo w dół, natrafiłyśmy na drzewo migdałowca. Udało nam się je rozpoznać, bo pod nim roiło się od orzechów, jeszcze w zielonych łupinach. Zebrałyśmy kilka i zaczęło się mozolne przebijanie się przez kolejne warstwy skorupy. W końcu, jest! Migdał prosto z drzewa. Upragniony pierwszy kęs i... jakby wgryźć się porządnie w kostkę mydła, albo łyknąć trochę perfum. Te migdały były niezjadliwe (choć nie trujące najwyraźniej), uprawiane prawdopodobnie na olejki zapachowe, ale na pewno nie do jedzenia! 

Tej cytryny już nie próbowałam...

W Rondzie znajdziemy sporo zabytków mauretańskich, między innymi arabskie łaźnie, będących spuścizną dominacji arabskiej na tym obszarze, która zakończyła się ostatecznie w roku 1485 (trwała 220!). Poza tym miasto kultywuje także typowo hiszpańskie tradycje, w mieście znajduje się arena do corridy, gdzie okazjonalnie można obejrzeć pokaz umiejętności torreadorów w starciu z bykiem - to oczywiście dla widzów o mocnych nerwach. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że przebywałyśmy w Rondzie w czasie Feria de Pedro Romero - trwającego kilka dni święto na cześć jednego z najbardziej znanych mieszkańców Rondy. Pedro Romero żył na przełomie XVII i XIX wieku, pochodził ze znanego rodu pogromców byków i był w istocie niezwyciężony - stoczył ponad 5 500 starć bez odnoszenia poważnych kontuzji. Wykształcił swój indywidualny styl walki, a Ernest Hemingway nazwał jego imieniem jednego bohaterów opowiadania "Fiesta". Swojemu bohaterowi Ronda mogła złożyć hołd tylko w jeden sposób - organizując walki byków - te były bardzo uroczyste, podobno miał na nich pojawić się sam Nicolas Sarkozy, ówczesny prezydent Francji. Ale zanim walki, musiał być barwny korowód przez miasto z udziałem kwiatu młodzieży z Rondy.



To, co zaczęło się tak oficjalnie w samo południe, miało swój finał późno w nocy. Na ulicach jeszcze długo bawili się mieszkańcy, odbywały się improwizowane mini-koncerty, tańczyły tancerki flamenco i zwykli przechodnie. Noc była ciepła i nie chciała się skończyć. Szkoda, że Chatwin tego nie widział.
Następnego dnia, w niedzielę, Ronda spała kamiennym snem. Na drogach wylotowych z miasta było zupełnie pusto, no może poza kilkoma turystkami, które akurat ten dzień wybrały sobie na podróż autostopem na Gibraltar. Ale to już zupełnie inna historia...


środa, 23 lipca 2014

Cees Nooteboom, "Drogi do Santiago"

Holender z duszą południowca. Takie połączenie rzadko się spotyka, nawet w świecie literatury. Cees Nootebom, pisarz pochodzenia niderlandzkiego, poeta i prozaik, autor książek podróżniczych i esejów o sztuce, od lat wymieniany wśród kandydatów do literackiej Nagrody Nobla, na swoją drugą ojczyznę wybrał Hiszpanię, kraj, który kulturą i klimatem znacznie odbiega od jego rodzinnych stron. Do Hiszpanii podróżował przez blisko trzynaście lat, nie była to więc znajomość powierzchowna, raczej pogłębione powinowactwo dusz, czego najlepszym dowodem są  "Drogi do Santiago" - książka w całości zrodzona z fascynacji Hiszpanią i jej tajemnicami, które odkryć można jedynie zbaczając z wyznaczonego szlaku.


Tytuł jest odrobinę przewrotny - "Drogi do Santiago" to nie kolejna opowieść pielgrzyma przemierzającego camino św. Jakuba, jeden z najstarszych i najbardziej znanych szlaków pątniczych, korzeniami sięgający średniowiecznej Europy. Nooteboom wcale się do Santiago nie wybiera, a jeśli już, to okrężną drogą. Bardziej od samego miejsca interesują go źródła hiszpańskiej kultury, te łączące się z chrześcijaństwem, choć nie tylko. Santiago jest więc dla niego przede wszystkim nazwą symboliczną odsyłającą do określonej spuścizny kulturowej. Dlatego podążając do wyobrażonego Santiago może pozwolić sobie na to, żeby zbaczać z drogi (na przykład obierając trasę przez Sewillę) i zatrzymywać się w małych miastach i miasteczkach, o których trudno znaleźć wzmiankę w przewodniku. Sednem zainteresowań Nootebooma jest średniowieczna architektura hiszpańska. Z dużą determinacją poszukuje pozostałości zabytków, nawet jeśli zawodzi go mapa. Jego teksty o Hiszpanii nie są tylko relacjami z podróży, ale mieszają się w nich elementy reportażu, eseju o historii sztuki, pojawiają się wątki z antropologii kultury, a nawet ówczesnej sytuacji politycznej.