sobota, 8 listopada 2014

aROMAt wiecznego miasta...

Pojechać do Rzymu na cztery dni to jak założyć za ciasne buty. Chodzenie w ciągłym dyskomforcie, że za mało tego czasu, za mało, że za dużo do zobaczenia, za dużo. Zwłaszcza, kiedy podróż odbywa się w celu nie do końca krajoznawczym i przez większość czasu biega się ze wzrokiem wlepionym w chodnik, czasem tylko prześlizgującym się po tabliczkach z nazwami ulic. W kilka dni nie można poznać miasta, ba!, nawet ogarnąć spojrzeniem w całości, można jedynie poczuć subtelny jego aromat, raz czy dwa odetchnąć pełną piersią rzymskim powietrzem (zaciągać się w rzeczywistości nie polecam, można się miejscami niemiło rozczarować...).

Zacznijmy od kolorów i tego, dlaczego do Rzymu warto pojechać jesienią. Pierwszą rzeczą, która robi wrażenie po przekroczeniu granic miasta, jest właśnie układ barw, niespotykany u nas, typowy dla miast południowych. Zgaszone brązy, beże, szeroka paleta żółcieni; krzykliwych kolorów raczej się nie uświadczy, dominuje odczucie ciągłości i spójności w przestrzeni, miasto rozwija się i rozrasta w sposób płynny, jednakowo ogrzewane łagodnym słońcem. Na tym tle jedynym wybijającym się akcentem jest zieleń - bujnie kapiąca z balkonów i balustrad, obecna w licznych parkach i na skwerach, odporna na zimno i tylko gdzieniegdzie ozłocona jesienną szatą. Poza tym ciepło, nam jest ciepło. Dla Włochów temperatura w granicach 17-18 stopni to już przedsmak zimy, chodzą w ciężkich kurtkach, szalikach, podczas gdy my pławimy się w przyjemnym, południowym słońcu. 


Ulice Rzymu to temat rzeka, wyzwanie dla najlepszych kartografów jak i tych, którzy mapami biegle się posługują. Niezbadana jest logika układu rzymskich ulic (albo raczej jej brak), a drogi potrafią tam krzyżować się pod każdym możliwym kątem. I ta ich mnogość! Masa wąziutkich przesmyków, które w każdym normalnym mieście nawet nie aspirowałyby do miana ulicy, tu ściele się gęsto i czyni z planu miasta niemal nieprzepuszczalną sieć. Problemy występują też na linii mapa-teren, bo często to, co wyrysowane tak pięknie na poglądowej mapce porwanej w hotelowym holu, nijak się ma do rzeczywistego rozkładu przestrzeni. Dlatego, chcąc trafić na miejsce, trzeba niestety koniec nosa mieć zanurzony w planie miasta. Stąd też najprzyjemniej jest w Rzymie flaneurom, tym, co to mogą się spokojnie przelewać z nogi na nogę, nie spieszyć nigdzie i nie martwić, że nie trafią na czas.


Żelazny punkt wizyty to oczywiście Watykan, "państwo w państwie". Aż dziw bierze, że to jest ta sławetna stolica apostolska, centrum chrześcijańskiego świata. Z bliska wygląda raczej jak eksponat w parku miniatur, małe ozdobne pudełeczko wykute z kamienia.


Jak przystało na odwiedziny w takim miejscu nie odbyło się bez pokazu tajemniczych znaków. Nad placem świętego Piotra zebrały się ciemne chmury, a drobny deszczyk urozmaicił nam czas oczekiwania w kolejce do kontroli bezpieczeństwa.

 

Zdecydowana większość moich rzymskich ekskursji odbywała się porze nocnej. Rzym po zmroku nie ma w sobie nic z grozy, czy tajemnicy. Jest jak ogromna, rozświetlona sala balowa, w której zabawa nigdy nie ustaje.





Na Campo di Fiori, gdzie spogląda na nas posępnie zakapturzona postać Giordana Bruna, trwa w najlepsze wieczorna fiesta, pełna gwaru, świateł i smakowitych zapachów. Tam też przekonuję się po raz pierwszy o serdeczności Włochów. Kiedy właściciel poniższego pojazdu-potworka orientuje się, że przyglądam mu się z żywym zainteresowaniem, natychmiast podchodzi do swego wozu i szarmanckim gestem uchyla mi drzwiczki, bym mogła zajrzeć do środka, rozsiąść się i dać się sfotografować. Poniższy model - jak łatwo się domyślić - wyprodukowała włoska marka Piaggio, która ma na swoim koncie wiele takich samochodowych hybryd.


Zdarzają się też momenty całkiem magiczne, jak ten. Nocny widok na Forum Romanum.




Nie można zapomnieć oczywiście o włoskiej kuchni, która w samym Rzymie jednak najeżona jest wieloma pułapkami. Restauracji jest oczywiście cała masa, można przebierać jak w ulęgałkach, znajdzie się coś na każdy portfel. Kłopot w tym, że pierwsza euforia wywołana faktem, że w końcu można posmakować "prawdziwej włoskiej kuchni" szybko ustępuje miejsca rozczarowaniu, że ta najbardziej chyba w świecie rozpowszechniona gastronomia właściwie niczym nie zaskakuje i w samej swej stolicy nie potrafi zaserwować nic oryginalnego. Oczywiście, są składniki, tam na miejscu najwyższej jakości: pomidory, makarony, prosciutto, włoskie wina, jednak połączenia smaków i serwowane dania niewiele różnią się od menu co lepszej trattorii w rodzimym kraju. Pewnie to kwestia nieznajomości miejsc, w których jadają rzymianie, i stołowanie się wyłącznie w lokalach skierowanych głównie do turystów, ale po kilku posiłkach znudziły już się carbonary, lasagne bolognese, pizze margharity, eskalopki czy mediolańskie cottolety i właściwie można by poprzestać na antipasti (zawsze cudowne), chlebie, wodzie i czerwonym winie.


Dopiero po opuszczeniu granic miasta udało mi się przeżyć prawdziwą włoską kulinarną ucztę. W prowincjonalnym miasteczku, niepozorna knajpka nad pasażem handlowym. Przestronna i całkowicie pusta. Dodatkowo posępne wrażenie robiły miarowe uderzenia deszczu o dach - takich ulew Włochy dawno nie widziały - i wiadro ustawione na środku sali restauracyjnej jako ratunek przed przeciekającym dachem. Ale karta - znakomita! Dość powiedzieć, że nic z niej nie rozumiałam, nawet nie potrafiłam skojarzyć z włoskimi daniami rozpoznawanymi poza granicami Italii. Zamówiłam risotto. I w końcu było jak trzeba. Kremowe, maślane, z aromatem białego wina i ziarnami zachowującymi swą strukturę. Z wyrazistymi w smaku dodatkami w tym przede wszystkim słodkawą pastą z pieczonej dyni. Poezja! Także ceny nijak się miały do rzymskich, wniosek jest taki: jak mieszkać, to w Rzymie, a stołować się tylko na prowincji.

I na koniec THE BEST OF ROME - dwa największe zaskoczenia i zachwyty:

Numer 1: w przypadkowym kościele nieprzypadkowy obraz - Caravaggio "Powołanie św. Mateusza"


Numer 2: Panteon. Inżynieryjnego geniuszu i maestrii wykonania nie da się uchwycić z zewnątrz, a jedynie patrząc w sam środek monumentalnej kopuły.