wtorek, 15 kwietnia 2014

"Rozpuszczony dziad z Biecza..." Beskid Niski

Po lekturze najnowszej książki Andrzeja Stasiuka, "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach", wyprawa w Beskid Niski była kwestią czasu. Nie chodziło nawet o to, że autor poświęcał w swym zbiorze esejów szczególnie dużo miejsca terenom dawnej łemkowszczyzny, bo tak nie jest, znajdujemy tam jego impresje dotyczące różnych jego podróży. Chodziło raczej o wyprawę do źródeł takiego sposobu patrzenia na świat, jaki w książce tej można odnaleźć. Nie była to pierwsza przymiarka do wyprawy w te tereny, Beskid Niski chodził za mną i przypominał o sobie stosunkowo często, zawsze jednak coś stało na przeszkodzie: a to nieodpowiednia pora roku, a to brak dogodnego środka transportu, a to masa innych zatrudnień. Doszło do tego, że nazwy wiosek i miasteczek zyskały rangę niemal symboliczną, tak jak niektórzy marzą o egzotycznych wyspach, ja marzyłam o Dukli czy Bieczu (swoją drogą, nie wszyscy wiedzą, że określenie "rozpuszczony jak dziadowski bicz", w oryginale brzmiało "rozpuszczony jak dziad biecki" i odnosiło się do zamożności tamtejszej warstwy chłopskiej).


Oczekiwania były wygórowane: zero ludzi, żadnych internetów, natura w czystej postaci. Beskid Niski nie jest rejonem masowo uczęszczanym przez turystów, przyciąga raczej turystę-konesera, który dokładnie wie, po co tam jedzie i czego szuka. Jakby tego było mało, wybraliśmy porę bardzo nieturystyczną - środek kwietnia, zaraz po stopnieniu ostatnich w tym roku śniegów. Żeby nie tracić zbyt czasu na dalekie dojazdy, na pierwszy ogień postanowiliśmy zapoznać się z zachodnimi rubieżami Beskidu - okolicami Uścia Gorlickiego i jeziora Klimkówka, słynących z maziarstwa Łosi, czy Bartnego.

Tak w przybliżeniu wyglądała mapa naszej podróży

Centrum świata przez te kilka dni znajdowało się jednak gdzie indziej. Nowica, mała wioska na północ od Uścia Gorlickiego spełnia wszelkie oczekiwania, jakie można mieć wobec osady w Beskidzie Niskim. Po pierwsze, trudno się tam dostać. Można zapomnieć o oznakowanych trasach, poddać miarowemu rytmowi wznoszenia się i opadania na kolejnych wzniesieniach, ostrych zakrętach, aż nagle wyrasta przed nami tablica z nazwą wioski, w dwóch językach, bo Nowica to miejsce zamieszkiwanie sporej społeczności łemkowskiej. Osada rozciąga się malowniczo u stóp Magury Małastowskiej - jednego z najbardziej rozwiniętego w tych okolicach punktu turystycznego, na szczęście dla nas głównie pod sporty zimowe. Szczyt Magury to nasz pierwszy cel. W trakcie spaceru szybko okazuje się, że wyobrażenie tego, czym jest "szczyt", należy w Beskidzie Niskim szybko zweryfikować. Kto spodziewa się malowniczych widoków ze "szczytów" w Beskidzie Niskim srogo się rozczaruje. Niewysokie wzniesienia porasta na ogół las, punkty widokowe to rzadkość, zatem umiejscowienie "szczytu" można traktować czysto symbolicznie (dlaczego tu na nie dwa kroki dalej? przecież nie ma widocznej różnicy?). W Beskidzie zdecydowanie nie chodzi o przyjemność zdobywania, ale samej wędrówki. Na Magurze nic na nas nie czeka. Unieruchomione wyciągi, opuszczone schronisko i jakiś groźny pies spuszczony z łańcucha. Ale najważniejsze, że powietrze pachnie tam inaczej. Naładowani pozytywnie schodzimy na dół, droga jest długa. Po drodze odzywają się cywilizacyjne tęsknoty, a konkretnie "potrzeba sklepu". Jak wieś długa, nie ma żadnego, są za to trzy cerkwie i dużo "jezusów", które namiętnie kolekcjonuję.


Zdecydowanie najlepszym sposobem podziwiania piękna Beskidu Niskiego jest przemieszczanie się licznymi dróżkami w dolinach. Samochodem, pieszo, na rowerze, to właśnie z poziomu dróg najlepiej widać malowniczy układ wzniesień, otwartą przestrzeń z gdzieniegdzie odznaczającymi się dachami domów, czy wieżyczkami cerkiewek. Jestem gotowa nawet posunąć się do stwierdzenia, że oficjalnie wytyczone drogi oferują  Beskidzie więcej atrakcji niż leśne, górskie szlaki. Tak więc przemieszczaliśmy się od wioski do wioski, obowiązkowy postój urządzając tylko w głównych punktach każdej wioski, przy sklepach albo cerkwiach. Pozostałości architektury drewnianej na terenach dawnej łemkowszczyzny są bardzo bogate, zwłaszcza w budownictwie sakralnym. Przez wieki wykształcił się charakterystyczny styl cerkwi łemkowskich, a nawet kilka stylów, ale - choć tak podobne - bardzo się od siebie różnią, nie sposób znaleźć dwóch identycznych. Ta różnorodność sprawić może trochę problemów - patrząc teraz na zdjęcia, gubię się, nie wiem, już która jest która... Pamiętam charakterystyczną cerkiew w Kwiatoniu, mówi się o niej, że jest najładniejsza w całym Beskidzie, a poniższa to chyba Bartne, ale mogę się mylić...


Zwiedzanie cerkwi w większości przypadków ograniczało się do dokładnego obejrzenia ich z zewnątrz, kontemplacji układu i poszczególnych elementów podczas wielokrotnie powtarzanego rytuału okrążania. Do środka nie udawało się wchodzić. Na pewno w każdej z tych wiosek jest jakiś zaufany człowiek, w którego rękach spoczywają klucze, chcąc zwiedzić jak najwięcej jednak, nie mogliśmy poświęcić tyle czasu na rozpoznanie terenu. Udało nam się raz, to były chyba Łosie, ale mogę się mylić.... Drzwi były otwarte, właśnie skończyło się nabożeństwo, pod cerkwią zebrał się mały tłumek. Nie sposób było się weń wmieszać, odstawaliśmy od razu. I to my byliśmy tam obcy, nie znając języka, którym posługiwała się większość, nie wiedząc, jak się zachować, co można a czego nie. Nie spodziewaliśmy się takiego doświadczenia, tak blisko od domu, spotkania żywej, obcej kultury. Spojrzeliśmy na ikonostas i czmychnęliśmy szybko.


Cerkiew w Wołowcu zapamiętam z zupełnie innych powodów. Jechaliśmy do Bartnego, poprzedni przystanek to Gładyszów. Ja z rozłożoną mapą na kolanach, możliwie dokładną, choć i tak nie gwarantującą sukcesów. Kilka właściwych skrętów, popis dobrej nawigacji, a za chwilę niespodzianka. Droga, która tak obiecująco się zaczynała, nagle zaczęła zmieniać swój charakter. Czarna wstęga asfaltu bledła, ustępując miejsca ubitej glinie i kamykom. No nic, trzeba było zacisnąć zęby, słysząc dziwne chrobotanie pod kołami. Jedziemy dalej. Po chwili obraz jak w filmu. W zwolnionym tempie mijamy przydomowy tartak, przygląda nam się (z wzajemnością) jegomość w słusznym wieku, ale dumnie wyprostowany, z długimi siwymi włosami, czapką leśnego skrzata i błyskiem mądrości w oku. Rozpuszczony dziad w Biecza we własnej osobie. Zachwyceni zjawiskiem jedziemy dalej i... koła zatrzymują się w ostatniej chwili przed rwącym nurtem potoku. Nie, to nie jest koniec drogi, droga biegnie dalej, tuż za rzeką. Robimy postój, orientujemy się w terenie, chyba coś jest nie tak. Tablica przed pobliską cerkwią oznajmia: jesteśmy w Wołowcu. Jakim cudem? W tym Wołowcu? Fantazjujemy: a gdybyśmy jednak postanowili przekroczyć tę rzekę, na pewno popsuł by nam się samochód, a na ratunek pospieszyłby nie kto inny, jak Andrzej S. w własnej osobie. A potem przy szklance wódki, od słowa do słowa, wręczylibyśmy mu te nasze rękopisy powieści, które oczywiście wozimy zawsze pod tylnym siedzeniem i które oczywiście zyskałyby od razu status arcydzieła.

Muzeum Łemkowskie w Bielance. W stanie rozkładu

Wyprawa w Beskid Niski wciąż jest (na szczęście!) podróżą do przeszłości. Spora część starych domów jest opuszczonych, niektóre wsie całkiem zniknęły z mapy. Kultura zatacza krąg, odradza się, ale nawet fakt, że stare łemkowskie chyże coraz chętniej zasiedlają nowi osadnicy, nie jest w stanie zmienić ogólnego wrażenia jakie dawna łemkowszyzna wywiera na odwiedzających. Przestrzeń wiosek tradycyjnie zorganizowana wokół sakralnego punktu - cerkwi, czas płynący cyklicznie, odmierzany rytmem pór roku i świąt religijny, ale przede wszystkim to, że zaskakująco mało rzeczy tam potrzeba do szczęścia. Żyje się tam zdecydowanie prościej, czy lepiej?

Szpilkowo. Nowica

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Jurij Andruchowycz, "Leksykon miast intymnych"


„Leksykon miast intymnych” ukazał się na Ukrainie w 2011 roku. W skład zbioru wchodzą opowiadania o 111 miastach, premiera książki miała miejsce 11 listopada, zaś jej cena rynkowa w kraju autora wynosiła 111 ukraińskich hrywien. Liczba jest jednym z czynników organizujących literacką przestrzeń dzieła, drugim jest alfabet. Takie wtłoczenie treści doświadczenia w abstrakcyjny system alfabetu wydaje się zaprzeczeniem ducha literackiej swobody i ułańskiej fantazji autora „Dwunastu kręgów”. Z drugiej strony otwiera to przestrzeń dla nowej zabawy, gry znaczeniami. Ułożenie miast w porządku alfabetycznym, w oderwaniu od geograficznego kontekstu mapy, umożliwia zaistnienie bliskości pomiędzy obszarami kulturowo bardzo od siebie odległymi. Alfabet, pisze Andruchowycz, „wymieszał przestrzenie i miejscami otwarcie zakpił z granic”. Oczywiście, lektura linearna to niejedyny możliwy sposób odczytywania „Leksykonu”, do łamania tej konwencji zachęca sam autor, proponując czytanie kluczem dat powstawania tekstów, zgodnie z biegiem rzek, czy metodą na chybił trafił.

Całość recenzji "Leksykonu miast intymnych" Jurija Andruchowycza na:
Leksykon miast intymnych. Swobodny podręcznik do geopoetyki i kosmopolityki
Jurij Andruchowycz
Wydawnictwo Czarne
2014